.
Jan Cynarski ( Krzesławski )
Jedną z najbardziej legendarnych postaci dawnej przedwojennej PPS jest bezspornie tow. Michał (zwany inaczej Michałem Czarnym albo Tatarem). Kto z PPS-owców nie znał i nie pamięta tego arcykonspiratora, od którego tylu młodych uczyło się sztuki konspiracji? Dzisiaj, gdy zwłoki jego uroczyście przywieziono do Warszawy z pobojowiska ma Wołyniu, jego postać staje w pamięci jako żywa.
Michał był Tatarem w samej rzeczy. Prawdziwe jego nazwisko brzmiało w skróceniu: Huzmen Mirza Sulkiewicz. Żandarm Gnoiński, gdy po aresztowaniu Sulkiewicza zapoznał się z jego personaliami, schwycił się ze zdumieniem za głowę i zapytał: „Pomiłujtie! Pan – Tatar i mahometanin! Co pan porabia w PPS? Co ma pan wspólnego z polskimi sprawami?”. A Sulkiewicz na to: „Moja rodzina od kilkuset lat jest polską”.
Michał rzadko się ukazywał na większych zebraniach partyjnych. Nie lubił przemawiać, a co ważniejsze, nie chciał się rozkonspirowywać. W latach największego rewolucyjnego napięcia migała mi przed oczyma czasem jego charakterystyczna postać o wybitnie tatarskim typie. Bliżej go jednak poznałem dopiero w końcu 1908 r., gdy po zniesieniu stanu wojennego kończyła się moja dola emigrancka. Wracając do Królestwa, zgłosiłem kierowniczym kołom PPS gotowość do roboty. Wówczas zaopiekował się mną z ramienia CKR tow. Michał, nie szczędził mi cennych rad i wskazówek, dał mi na początek kilka adresów i obiecał jak najdalej idące współdziałanie. Był niezwykle miły i serdeczny. Zdobywał sobie od razu serca ludzi, z którymi się stykał.
„Czy nie jesteście brudni?” – to było jedno z pierwszych pytań, jakie Michał zadawał towarzyszom (brudny w naszej gwarze oznaczało to samo, co rozkonspirowany, zaszpiclowany). W absolutną „czystość” człowieka, który już przechodził przez więzienie, Michał nie wierzył. W stosunku do ludzi legalnych ostrożność bardziej obowiązywała niż wobec nielegalników, którzy w każdej chwili mogli zapaść się pod ziemię, aby wypłynąć pod innym nazwiskiem w odległej okolicy kraju.
Michał dbał o to szczególnie, aby ludzie wracający do kraju nie „zabrudzili się” w bardzo nieraz podejrzanej międzypartyjnej atmosferze emigranckiej. Toteż miał mi za złe, że na tydzień przed wyjazdem (w marcu 1909 roku) poszedłem jako widz na sprawę Stanisława Brzozowskiego, rozpatrywaną w sądzie obywatelskim. Stanowczo mi odradził wziąć udział w uroczyście urządzanych 19 marca 1909 roku przez liczną grupę towarzyszy imieninach Józefa Kwiatka (były to jego ostatnie imieniny przed tragicznym zgonem). Usłuchałem jego rady, widząc jak była słuszna. Kwiatek, który zawsze trochę żartował ze zbytniej ostrożności Michała, był tym bardzo zdziwiony.
Gdym zaraz po Bożym Narodzeniu 1910 roku przyjechał z Warszawy do Krakowa na zebranie Rady Partyjnej na zaproszenie CKR, towarzysze krakowscy żywo się mną zaopiekowali. Jednego dnia byłem gościem Jodki, nazajutrz zaprosił mnie do siebie Michał. Gdym do niego przyszedł, powiedział zaraz na wstępie: „U mnie dom tatarski i tatarskie obyczaje”. I zaraz zaprowadził do miednicy, abym przed obiadem według zwyczaju tatarskiego obmył ręce w wodzie, co też uczynili wszyscy. Następnie przedstawił mnie swej żonie. Przy obiedzie nie podawano trunków, jak to się zawsze dzieje u mahometan.
Michał był i pozostał do końca życia mahometaninem, żona jego była wyznania kalwińskiego, a dzieci – katolickie: dwie córki o wybitnie tatarskich rysach i najmłodszy syn, Mahmudka. Znając indyferentyzm Michała w sprawach religijnych, zapytałem go, po co to uczynił. „Widzicie – odpowiedział – chciałem swe dzieci silniej związać z polskim społeczeństwem, w swej większości katolickim”. Po obiedzie przemknęła się jak cień przez jeden z pokojów staruszka – matka Michała. Była to typowa Tatarka, obserwatorka religijna, zwyczajem mahometańskim nie udzielająca się nigdy towarzystwu i stojąca zupełnie z daleka od wszelkich prac polityczno-społecznych swego syna. Pachnęło od niej jakimś średniowieczem wschodu. Widać było, że uważa swego syna, jako mężczyznę, za istotę wyższą. Taki stosunek uczułem w ich krótkiej wymianie zdań, po której znikła bezszelestnie.
Michał opowiadał mi później różne przygody ze swej działalności konspiracyjnej. Tylko niektóre z nich przechowały się w mojej pamięci. Razu pewnego w miasteczku, do którego przybył w sprawach partyjnych, uczuł się mocno zaszpiclowanym i obserwowanym. Co było robić? Michał kupił koguta na rynku i niósł go przez ulice, Kogut piał nieludzko i wyrywał się, a Michał, który zawsze wyglądał na dobrodusznego „tatusia”, miał minę tak zakłopotaną, nie mogąc sobie dać rady z kogutem, że wszystkie podejrzenia od razu odpadały i Michał, przez nikogo nie nagabywany, mógł spokojnie opuścić miasto.
Innym razem znowu wzięto go na oko, czy wskutek denuncjacji, czy z jakiego innego powodu. Michał stanął przed kościołem i z wielkim zaciekawieniem oglądał go ze wszystkich stron. Oglądał go tak długo, aż zaintrygowany tym ksiądz proboszcz wyszedł z plebanii i zagadnął nieznajomego przybysza. Ten zaczął się zachwycać kościołem, uważając go jakoby za zabytek niezwykły, czym uradowany ksiądz zaprosił go na obiad na plebanię, po czym obaj wyszli oglądać miasto. Żandarmi, widząc podejrzanego osobnika w towarzystwie księdza, przestali się nim interesować. Były to już takie czasy, że księży i szlachtę uważano nie za żywioł powstańczy, jak dawniej, lecz za wrogów rewolucji.
O swym pobycie długoletnim na pograniczu niemieckim w Suwalszczyźnie wówczas Michał opowiadał mi bardzo mało. Wiedziałem zresztą skądinąd, jak wielkie położył zasługi i jak się narażał, przez szereg lat przez nikogo nie podejrzewany. Bajeczną postacią był ten urzędnik graniczny, z nikim nie rozmawiający o polityce, nie nasuwający żadnego podejrzenia, a bezustannie przemycający dla partii bibułę i broń z zagranicy. Gdy ktoś tropiony musiał uciekać za granicę, udawał się, jak w dym, do Michała, a poczciwy Michał wkładał urzędową czapkę rosyjską, brał go pod rękę i przeprowadzał za granicę na piwo do niemieckiego miasteczka, gdyż urzędnicy pograniczni cyrkulowali po obu stronach kordonu bez żadnych przeszkód. Wszyscy Michała znali, ufali mu, kłaniali się, gdy przeprowadzał swego gościa i nikomu do głowy nie przychodziło, o jakiego ptaszka chodzi. Nikt nie zwrócił na to uwagi, że gość nie wracał do swego gospodarza.
W kilka dni po proszonym obiedzie u Michała odbyło się w mieszkaniu trochę niedomagającego Józefa Piłsudskiego na Szlaku posiedzenie Rady Partyjnej w atmosferze niezwykle burzliwej. Michał, który należał do „starych” bardzo oględnie informował mnie o panujących poglądach i kierunkach, tak żeby nie wyglądało, iż chce na mnie wpłynąć. Ja już wówczas przechylałem się raczej do opozycji, choć w rozmowie z Michałem nie dałem tego wyraźnie poznać po sobie.
Moje przemówienia na Radzie miały raczej charakter pojednawczy, w ostatnim dniu jednak, gdy atmosfera Rady się zgęszczała i padały po obu stronach ostre i ciężkie zarzuty, a niektórzy towarzysze, jak np. Agrafka (W. Dehnel), zupełnie nie panowali nad sobą, zająłem w jednej z najważniejszych spraw stanowisko opozycyjne. Po przemówieniu spojrzałem na Michała, który patrzał na mnie ze smutkiem i jakby z niemym wyrzutem. Po posiedzeniu podszedłem do niego i zapytałem: „Pewno straciliście do mnie przekonanie?”. A Michał na to: „Drogi towarzyszu! U nas jest tak. Długo się przypatrujemy człowiekowi, zanim nabierzemy do niego przekonania i weźmiemy go do roboty. Ale kto raz pozyska nasze zaufanie, to nie tak łatwo je utraci”. I po tych słowach uścisnął mi serdecznie rękę na znak, że nasz wzajemny stosunek nie uległ zmianie. Te mądre słowa zachowałem w pamięci. Chciałbym, abyśmy się zawsze kierowali nimi w stosunkach partyjnych.
Rozłam 1913 roku odsunął mnie od Michała, jednak nie doznałem od niego przykrości, jak np. od Jodki, który gnębił opozycję „per fas et nefas”. Potem widziałem już Michała w mundurze legionowym. Te wspólne mundury zbliżyły niedawnych antagonistów. Wkrótce dowiedziałem się, że Michał zginął na Wołyniu, wdrapawszy się, mimo podeszłego wieku, na wysokie drzewo, aby zaobserwować posterunki nieprzyjacielskie. Tam go dosięgła kula rosyjska.
Ten wieczny konspirator jak gdyby chciał sobie wynagrodzić lata ukrywania się. Teraz, gdy nadeszły inne czasy, eksponował się niepotrzebnie, idąc zawsze na pierwsze linie i narażając na największe niebezpieczeństwo swe życie, tak ofiarne i tak jeszcze potrzebne dla sprawy.
Postać tego człowieka szlachetnego, zawsze zrównoważonego i jednakowo pogodnego, o niezwykle przenikliwym, świdrującym spojrzeniu, na zawsze pozostanie w pamięci tych, którzy się z nim stykali. Ludzie tacy jak Michał nigdy nie zawodzili. Na ich barkach spoczywał ogromny gmach podziemnej pracy, która z czasem miała wydać obfite plony.
„Kronika Ruchu Rewolucyjnego w Polsce – kwartalnik poświęcony dziejom walk o niepodległość i socjalizm” nr 4 z 1935 r.
Tekst inkorporowano z portalu Lewicowo.pl, który zaprzestał już swojej działalności.