Artykuły

Dolny Śląsk oczami dziennikarzy: Epizod pierwszy, czyli o tym jak Lubin przestał być legnicki

.

Janusz Dobrzański

Dziennikarz tygodników „Nowa Miedź”, „Polska Miedź” i „Konkrety” w latach 1974 – 1991.

.

Jestem Dolnoślązakiem w pierwszym pokoleniu. Przyszedłem na świat w Wałbrzychu, kiedy rządy w Polsce rozpoczął Bolesław Bierut, prezydent Polski „ludowej”, czołowy ideolog i twórca polskiej odmiany stalinizmu, zakamuflowany współpracownik osławionego NKWD. Bierut był osobiście współodpowiedzialny za wszystkie stalinowskie zbrodnie popełnione w powojennej Polsce. To on zatwierdzał wyroki śmierci, wydawane przez stalinowskie sądy. To pod jego kuratelą dziesiątki tysięcy ludzi skazywano na wieloletnie więzienie i osadzano w obozach pracy. Jedną z tysięcy ofiar tego zbrodniczego systemu stał się także mój ojciec. Aresztowany przez tajniaków z UB znalazł się w osławionym Centralnym Obozie Pracy w Jaworznie. Bez śledztwa, bez aktu oskarżenia i bez wyroku sądu. I nigdy nie dowiedział się dlaczego.

Los zetknął moich rodziców na Ziemiach Zachodnich. Ojciec, powracając z robót przymusowych z Czechosłowacji, poznał moją mamę w Chojnowie, gdzie do zakończenia wojny pracowała w gospodarstwie u „bauera”. W pierwszych miesiącach 1946 roku, kiedy ja już przyszedłem na świat, ojciec zaangażował się w tworzenie polskiej administracji. Otrzymał posadę sekretarza w Urzędzie Gminy, w Lubinie. Miasto było mocno zrujnowane, pionierzy – osadnicy mieszali się z szabrownikami, stacjonował duży sowiecki garnizon. My z mamą pomieszkiwaliśmy tymczasowo w domu moich dziadków, w Wałbrzychu. Tu było i wygodniej, i bezpieczniej.

Jako rodzina byliśmy egzemplifikacją poplątanych polskich losów. Mój dziadek „po mieczu” urodził się za panowania cesarza Franciszka Józefa. Podczas pierwszej wojny światowej został wcielony do CK Armii, gdzie dosłużył się stopnia chorążego. Walczył na froncie rosyjsko – austriackim. Dziadek „po kądzieli”, jako poddany cara Mikołaja II Romanowa, został wcielony do armii rosyjskiej. I też walczył na froncie rosyjsko-austriackim. Zrządzeniem losu, albo wyrokiem Opatrzności, obaj moi dziadkowie nie musieli do siebie strzelać, przeżyli wojenną zawieruchę i założyli rodziny na odległych od siebie krańcach odradzającej się Rzeczypospolitej. I tak oto, mój ojciec – galicyjczyk i moja mama – kresowianka, już na „ziemiach odzyskanych” dali początek nowemu pokoleniu naszej rodziny. Pokoleniu Dolnoślązaków. 

W roku 1948 zapuściliśmy korzenie w Lubinie. Zamieszkaliśmy w kamienicy przy ul. Krótkiej 7, później przemianowanej na Władysława Łokietka. Dom był solidny, piętrowy i dwuklatkowy. W każdej klatce mieścił się dwupoziomowy apartament. Ten po naszej stronie zajmował przed wojną lekarz dentysta. Na parterze miał gabinet, a na półpiętrze salon, kuchnię i bawialnię. Tę część zasiedlili sąsiedzi. Piętro zajmowaliśmy my. Kamienica zachowała ślady zamożności swoich poprzednich lokatorów i o dziwo w ogóle nie ucierpiała w wyniku ciężkich walk w 1945 roku. W innych częściach miasta zniszczenia były tak wielkie, że władze wojewódzkie rozważały decyzję o przeniesieniu siedziby Starostwa Powiatowego do nieodległej Ścinawy.

.

Rynek, przełom lat 50 i 60. Kamieniczki te zostały wyburzone, a na ich miejscu wybudowano nowe bloki mieszkalno-usługowe.

.

Lubin liczył w tym czasie niewiele ponad tysiąc mieszkańców i był typowym miasteczkiem na peryferiach. Po latach, w jednej z regionalnych gazet, autor tekstu o burzliwym awansie Lubina napisał, że jeszcze w latach 50 na miejskim Rynku widywano spacerujące kury i kozy. Nie wiem skąd wziął tę informację, bo ja, odkąd pamiętam, takich obrazków nie zaobserwowałem. Faktem jest, że w tamtych latach hodowanie kur, czy królików w przydomowych ogródkach było powszechną praktyką. My też mieliśmy miniaturową fermę hodowlaną. Dzięki temu, w każdą niedzielę, królował na stole rosół z kury. Ale, jako żywo, ani kury, ani kozy po Rynku nie spacerowały.

W pierwszych latach powojennych życie toczyło się tu sennie i monotonnie. Rytm dnia wyznaczała syrena Dolnośląskiej Fabryki Instrumentów Lutniczych. Rano, kwadrans na siódmą, zwoływała do roboty pracowników pierwszej zmiany, a my wiedzieliśmy, że czas wstawać do szkoły. Drugi raz odzywała się pięć na piętnastą, oznajmiając koniec fabrycznej zmiany. Słysząc jej gwizd wiedzieliśmy, że czas porzucić grę w „pikuty”, albo inne atrakcyjne zajęcia i pojawić się w domu ze szkoły przed rodzicami. 

Tuż po wojnie i przez całe lata 50 i 60 „Defil” był największym pracodawcą nie tylko w mieście, ale i w powiecie. Zatrudniał blisko 700 pracowników. Fabryka produkowała mechanizmy pianinowe i całą gamę instrumentów lutniczych. W mieście nie było tak dużych i tak prestiżowych pracodawców. Nie był nim ani POM, ani mleczarnia, ani MPO i rzeźnia, czy piekarnia. Praca w szkole podstawowej, w liceum czy w miejskim żłobku, gdzie pracowała moja mama, dawała wysoki statut społeczny, ale zatrudnienie u fryzjera już nie. Za to praca u rzeźnika, czy w sklepie kolonialnym w Rynku uchodziła za zajęcie wyjątkowo lukratywne, kiedy wokół brakowało wszystkiego. 

Urzędnicy Starostwa, magistratu i gminy, gdzie jako sekretarz pracował mój ojciec, zanim dołączył do grona „pensjonariuszy sanatorium” w Jaworznie, zaliczali się do miejscowej elity. Osobną kategorią mieszkańców byli funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej, do których zwracano się „panie władzo”. Na samym szczycie miejskiej hierarchii społecznej znajdowali się funkcjonariusze partyjni. Rozpoznawało się ich na ulicy po szaroburych garniturach i nieodłącznych aktówkach – symbolu władzy. Na co dzień rezydowali w pięknym i dobrze zachowanym budynku przy reprezentacyjnej ul. Odrodzenia. Wyróżniał się on nie tyle wyglądem, co tym, że w jego oknach, późno w noc, płonęły światła, co budziło nasze szczere zdumienie. Dzisiaj sądzę, że w ten sposób władza manifestowała ludowi pracującemu swoje zaangażowanie w budowę przodującego ustroju.

Kino „Polonia” (przed wojną „Deli”) i miejscowa knajpa w Rynku, zwana „Meksykiem” były centrami rozrywki dla dorosłych mieszkańców. Dzieciarnia szkolna organizowała sobie wolny czas głównie na ulicy. Ulubionym zajęciem, nas chłopaków, było poszukiwanie w ruinach domów wszelkiej maści złomu wojennego. Każda ulica miała swoje „wojsko”. Wojska toczyły ze sobą regularne bitwy. Punktem honoru każdej ulicznej armii było posiadanie lepszego ekwipunku, od wojska z wrogiej ulicy. Amunicja, choć służyła do wyrobu najróżniejszych wybuchowych zabawek, była ceniona najniżej, bo było jej na pęczki. Do prawdziwych rarytasów należały pistolety, karabiny, hełmy, bagnety, sprzączki od pasów i inne żołnierskie wyposażenie. Ja byłem dumnym posiadaczem niemieckiej, wojskowej pałatki w barwach maskujących, maszynki spirytusowej, manierki, bagnetu i wspaniałego kompasu z fosforyzującą wskazówką i cyferblatem. Te skarby zdecydowały, że byłem dowódcą naszego wojska. Niestety, pewnego dnia, mój klasowy kolega, starszy chyba o trzy lata, repatriant z ZSRR, Waldek Ćwikliński, wygrzebał w gruzach, wprawdzie mocno zardzewiały, ale najprawdziwszy karabin maszynowy MG 41. I to on został nowym komendantem. Jednak nie na długo. Wieść o jego zdobyczy rozeszła się lotem błyskawicy i cenny sprzęt zarekwirowali milicjanci. 

Między bitwami grywaliśmy w „pikuty”. Młodym czytelnikom objaśnia się, że była to gra zręcznościowa z wykorzystaniem noża, polegająca na jego wbijaniu w ziemię po wykonaniu określonej sztuczki. Gra była okazją do pochwalenia się sprzętem. Najcenniejsze były, trudne do zdobycia, scyzoryki o wielu ostrzach. Ich liczba decydowała o pozycji jego właściciela w ulicznej hierarchii. Od wiosny do jesieni graliśmy w „nogę” i w „siatę”. Przebijaliśmy piłkę przez bramę, zamykającą wjazd do willi, zamieszkałej przez rodzinę komendanta milicji. Była na tyle wysoka, że z powodzeniem zastępowała „prawdziwą” siatkę. Od tego podwórkowego grania zaczynał wielką karierę sportową Staszek Gościniak, mój kolega z sąsiedniego podwórka, późniejszy znakomity rozgrywający, złotej drużyny Huberta Wagnera. 

Zimową porą zjeżdżaliśmy na nartach (ja miałem parę niemieckich, wojskowych desek biegowo-zjazdowych z Fabryki Pianin w Legnicy) z tak zwanej „berlinki”, czyli ze zboczy wiaduktu na drodze z Wrocławia do Berlina i z wałów dawnej strzelnicy artyleryjskiej. Dzisiaj jest tu Park Militarny, ulubione miejsce spacerów mieszkańców 35-tysięcznego Osiedla „Przylesie”. Jeśli ktoś miał łyżwy, a to był w tamtych latach prawdziwy rarytas, ślizgał się na dawnych stawach rybnych, które założono tu już XIII wieku. Dziś na ich miejscu stoi Centrum Handlowe „Cuprum Arena”, wybudowane przez lubinianina Dariusza Miłka. W latach 90 funkcjonował tu obskurny bazar. Miłek, twórca słynnej sieci handlowej „CCC”, miał tu swoją „szczękę”, od której zaczął błyskotliwą, biznesową karierę.

.

Lubin Cuprum Arena

Centrum Handlowe „Cuprum Arena” w miejscu dawnych stawów rybnych i bazaru z lat 90, gdzie w swojej „szczęce” handlował późniejszy twórca sieci „CCC” i budowniczy tej galerii. 

.

W Lubinie wczesnych lat 50 i 60 życie płynęło leniwie. Monotonię i ciszę powiatowej mieściny przerywały konne chłopskie zaprzęgi, płoszone przez motocykle i wojskowe ciężarówki ZiS-5 z garnizonu Armii Radzieckiej. Mówiliśmy o nich: „Zis piat, z góry jechać, pod górę pchać”. Ale to one, obok warszawy M-20, zwanej „garbusem” i „motorami” różnych marek były symbolem nowoczesnej motoryzacji. Każde pojawienie się „garbusa” budziło szczere zainteresowanie przechodniów. Natomiast prawdziwym symbolem motoryzacyjnego sznytu był Wanderer „inżyniera” Marczyńskiego. Samochody tej marki, produkowano w Niemczech od lat 20. Znane były z klasy, doskonałej jakości wykonania, niezawodności i wysokiej ceny. Kiedy więc auto pojawiało się na lubińskiej ulicy, natychmiast otaczał je wianuszek gapiów. Wanderer prezentował się wspaniale, a jego właściciel pękał z dumy. Kim był ? W mieścinie, w której wszyscy się znali i wiedzieli o sobie wszystko, wiadomo było, że inżynier Marczyński jest głównym mechanikiem w „Defilu”. O tym, że w defilowskich warsztatach, przywrócono zdezolowanemu Wandererowi pierwotny blask, też wiedział każdy. I każdy z nas wyrostków, marzył, aby kiedyś czymś takim się przejechać. Spytacie, dlaczego wyraz „inżynier” ujmuję w cudzysłów. Z tej prostej przyczyny, że Marczyński żadnym inżynierem nie był. Podobno nie miał nawet zawodówki, a wyuczył się fachu mechanika poprzez praktykę, przed wojną. W „Defilu” tytułowano go inżynierem, a on nie zaprzeczał. Młodych czytelników objaśnia się, że w latach powojennych, stanowiska kierownicze często obsadzano ludźmi bez formalnego wykształcenia. I była to dość powszechna praktyka. A Marczyńskiego w fabryce ceniono. Warto tu przywołać przykład Jana Szydlaka. Był to jeden z najbliższych współpracowników Edwarda Gierka. Od 1949 do 1980 roku Szydlak pełnił wiele wysokich funkcji w aparacie partyjnym i państwowym. Był posłem na sejm PRL sześciu kadencji i wiceprezesem Rady Ministrów w latach 1976 – 80. Z zawodu był towarzysz Szydlak ślusarzem. Zresztą, jego szef Edward Gierek również nie mógł się pochwalić żadnym formalnym wykształceniem. Taka to była uroda Polski Ludowej…

Kiedy jest się wyrostkiem z niższych klas podstawówki, a codzienność zamyka się w obrębie kilku ulic, to „wielki” świat rozpościera się hen, za rogatkami miasta. Dla mnie, najbliższym symbolem tego wielkiego świata była odległa o dwadzieścia kilometrów z hakiem Legnica. Wrocław, stolica województwa, wydawał się tak daleki, że aż nierzeczywisty. Nie przypominam sobie, abym w latach 50 odwiedził kiedykolwiek Legnicę. Wrocław zobaczyłem na własne oczy, kiedy po ukończeniu podstawówki złożyłem papiery w Technikum Energetycznym przy ul. Haukego-Bossaka. W moim mieście nie było jeszcze technicznych szkół ponadpodstawowych, a liceum mnie nie interesowało. Mnie fascynowała technika, zaś kontynuowanie nauki w Legnicy leżało poniżej moich ambicji. Elitarny, wrocławski „Energetyk” wydawał się w sam raz. I oprócz nauki w wymarzonej szkole, urokami wielkiego miasta kusił sam Wrocław. Już tylko sama podróż do stolicy województwa była fascynującą przygodą. 

Dzisiaj, w dobie dwóch lub trzech samochodów w jednej rodzinie, klimatyzowanych autokarów, wypasionych szynobusów i krajowych linii lotniczych „pod nosem”, podróżowanie stało się pospolitą czynnością. W latach, które wspominam wyjazd na niewielkie nawet odległości, był nie lada wyzwaniem. Głównym, a czasem i jedynym środkiem transportu była kolej żelazna, a stacja kolejowa jawiła się jako brama do „wielkiego” świata. Tak było w Lubinie. Tutejszy dworzec PKP zachował swój dawny koloryt i funkcjonalność: trzy kasy biletowe, poczekalnia, bar-restauracja, dwa zadaszone perony. Z niego, pociągami złożonymi z wagonów – boczniaków, dojeżdżało się do Legnicy i do Głogowa. Symbolem wielkiego świata był pociąg złożony z pulmanów i z wagonem restauracyjnym, relacji Kraków – Szczecin, zwany potocznie „Szczecinem”. Odchodził codziennie o godz. 14.08. Był tak punktualny, że nie trzeba było patrzeć na zegarek, żeby wiedzieć, że jest 14.08. Nieprawdopodobne ? Tak, ale prawdziwe.

Kiedy, raz lub dwa razy do roku, udawaliśmy się w odwiedziny do dziadków, to podróż do Wałbrzycha, odległego zaledwie o sto parę kilometrów, zajmowała cały dzień. Wsiadaliśmy wczesnym rankiem na dworcu w Lubinie do boczniaka, żeby w Legnicy, po dłuższym oczekiwaniu, przesiąść się do pociągu relacji Zgorzelec – Jaworzyna Śląska, też złożonym z boczniaków. Jazda w boczniaku do przyjemności nie należała. Wagon miał marną amortyzację, i twarde, drewniane ławki. Jechało się nim jak konną furmanką po bruku. W Jaworzynie przesiadaliśmy się już do składu pulmanowskiego, który był szczytem luksusu, i wieczorem wysiadaliśmy na dworcu Wałbrzych Główny, „tylko” po kilkunastu godzinach męczącej podróży.

I tak doszliśmy do momentu, w którym muszę wyjaśnić skąd wziął się tytuł tego tekstu. Otóż, kiedy w latach 50 kupowało się na lubińskim dworcu bilet na pociąg, to na niewielkim, brązowym kartoniku stało napisane: „Bilet klasy II ze stacji Lubin Legnicki do stacji Wałbrzych Główny”. Na tablicy przytwierdzonej do budynku dworca też widniał napis „Lubin Legnicki”. Ta nazwa przetrwała jeszcze kilka lat i zniknęła na dobre, kiedy w historii miasta otworzył się nowy rozdział. 

Mamy wiek XXI i rok 2023. Lubin. Spacerowicze w „Skate Parku”, wędrując jego alejkami, niechybnie natkną się na dwa skwery. Na pierwszym zauważą niewielki, odlany z brązu, pokryty patyną, obelisk, przedstawiający artystyczną stylizację dwóch splecionych liter CU (Cu to symbol miedzi). I z napisem na cokole: „1957 wydarta ziemi”. Ten skromny metalowy „słupek” upamiętnia miejsce, w którym w roku 1957 ekipa geologów, kierowana przez dr inż. Jana Wyżykowskiego, wykonując kolejny odwiert badawczy, natrafiła na złoże miedzi. 

To wydarzenie sprawiło, że prowincjonalna mieścina wkroczyła na drogę burzliwego rozwoju -gospodarczego i cywilizacyjnego, by wkrótce awansować do rangi stolicy Zagłębia Miedziowego. Awans miasta wiązał się ściśle z budową Kombinatu Górniczo-Hutniczego Miedzi. Na jego siedzibę wyznaczono właśnie Lubin. W 1961 roku ruszyła na dobre gigantyczna inwestycja Polski Ludowej – budowa Zagłębia Miedziowego. KGHM przyciągał i wchłaniał tysiące ludzi z całego kraju, marzących o karierze, o własnym mieszkaniu i ogólnie o szansie na lepsze życie. A to wymuszało rozwój cywilizacyjny miasta. Na oczach „starych” mieszkańców wyrastały nowe domy, a na ulicach zaroiło się od samochodów i przechodniów o nieznajomych twarzach. Zdumienie, szok, niedowierzanie. 

Drugi skwer w „Skate Parku” nosi imię Tadeusza Zastawnika. Dr inż. Tadeusz Zastawnik został dyrektorem naczelnym KGHM w roku 1962 i zarządzał tą firmą do roku 1975. Załogi kombinatu ceniły go jako wybitnego szefa. Władze miasta, widziały w nim wizjonera i współkreatora jego rozwoju, a wśród mieszkańców zasłużył na opinię wielkiego budowniczego Polskiej Miedzi. 

W centrum Lubina, na przedłużeniu Parku Piłsudskiego, po drugiej stronie ul. Ścinawskiej, rozciąga się Park im. Jana Wyżykowskiego, z okazałym pomnikiem odkrywcy Polskiej Miedzi. Park leży w centralnej, reprezentacyjnej części miasta, łączy się z Błoniami i trasą spacerową wiodącą do Kaplicy Zamkowej, do Galerii Handlowej „Na Błoniach” i dalej do Centrum Handlowego „Cuprum Arena”. Jest to popularna, rodzinna trasa spacerowa. Tutaj zaciekawiony maluch pyta: Ten pan na pomniku, mamo, to kto ? I słyszy, że to odkrywca złóż miedzi Jan Wyżykowski. Miasto pamięta.

Ale zawróćmy wehikuł czasu do lat 1956/1957. Oto na sennych uliczkach Lubina pojawiają się dziwne ciężarówki i tajemniczo wyglądające maszyny. Małomiasteczkowa społeczność plotkuje i spekuluje. – Podobno, panie, ropy szukają. – Jakiej, panie, ropy. Ropa to na Podkarpaciu. – Tutaj są jakieś cenne złoża. – Niemce, panie, o nich wiedziały, ale nie umiały się dokopać. Co z tego, że nasze, panie, to odkryły. Nawet jak będą umiały wykopać, to i tak gówno z tego będziem mieli. – Ruskie, panie, co tu u nas siedzą, nie pozwolą. 

Tak szumi miasto, tak deliberuje ulica i bywalcy „Meksyku”. Mimo rosnącego podniecenia, małomiasteczkowe życie nadal płynie swoim sennym rytmem, odmierzanym syreną „Defilu”. Kwadrans na siódmą i pięć na piętnastą. 

Tymczasem geolodzy z grupy Wyżykowskiego, badają odwiercone próbki. Zanim ogłoszą wynik „miastu i światu”, muszą mieć pewność, że odkryli to, co odkryli. Kolejne rdzenie badawcze nie budzą żadnych wątpliwości. Wyżykowski jest pewien, że w rejonie Lubina i Sieroszowic zalegają bogate złoża miedzi ! Wieść o wydarzeniu idzie w świat. A z nią rodzi się nadzieja na lepsze jutro dla Lubina i jego mieszkańców. Nadzieja się urealnia, kiedy lokalna prasa donosi, że wkrótce ruszy budowa pierwszej kopalni miedzi, że w Warszawie zdecydowano o powołaniu Kombinatu Górniczo-Hutniczego Miedzi z dyrekcją naczelną w Lubinie. Wreszcie wiadomo: to wszystko dzieje się naprawdę ! 

Pierwszy widomy znak: Ruskie, które zajmowały najładniejsze obiekty w mieście, wyjeżdżają. A nas, już podrostków, zżera ciekawość, jak też te Ruskie mieszkały i co po sobie zostawiły. Kiedy pustoszeją przepiękne budynki na dzisiejszym Osiedlu D, które za sowieckich gospodarzy mogliśmy oglądać jedynie z daleka, bo wartownicy straszyli bronią, idziemy obejrzeć opuszczone majętności, które wkrótce mają się stać siedzibą dyrekcji Kombinatu. Przeżywamy szok. Wnętrza budynków są totalnie zdewastowane. Powybijane okna, pozrywane parkiety, potłuczone urządzenia sanitarne, porozwalane kamienne kominki, wcześniej pomalowane olejną farbą, porąbane rzeźbione drzwi i ozdobne futryny, powyrywane ze ścian przewody elektryczne. Obraz totalnego zniszczenia. Taki to ruskij mir pozostawił po sobieruskij kulturnyj narod. Niech więc dzisiejsza młodzież się nie dziwi oglądając w TV obrazy współczesnego ruskiego barbarzyństwa w Ukrainie. To dowód, że nic się od tamtych czasów na lepsze nie zmieniło. 

Ale wróćmy do roku 1957. Ekipy Legnickiego Przedsiębiorstwa Geologicznego Surowców Hutniczych rozpoczynają serię wierceń niezbędnych dla udokumentowania złoża. Trzy lata później, dokładnie 11 listopada 1960 roku, ekipy nowo utworzonego Przedsiębiorstwo Budowy Kopalń Rud Miedzi w Lubinie podejmują prace przy głębieniu Szybu Wschodniego Zakładów Górniczych „Lubin”. Rusza budowa pierwszej kopalni rudy miedzi na Dolnym Śląsku, dając początek Zagłębiu Miedziowemu. Wkrótce stanie się ono perłą w koronie dolnośląskiej gospodarki.

Miasto wstrzymuje oddech. Władze, oczyma wyobraźni, widzą świetlane perspektywy. Nowe, piękne domy, nowe kina, nowe szkoły, przedszkola, przychodnie zdrowia, nowe ulice i parki, rozwinięty handel i usługi. Marzy im się teatr, bo czemu by nie, a nawet lotnisko. Przecież kilka kilometrów za miastem rozciąga się teren byłego niemieckiego lotniska wojskowego z betonowym pasem startowym i obiektami portu lotniczego. Są częściowo zniszczone przez wojnę. Ale cóż to za problem, kiedy będzie się mieć pieniądze, to się wyremontuje i urządzi. 

Pojawia się szansa dla lubińskiej młodzieży. Młodzi, którzy kończą podstawówkę, już wiedzą, że nie będą musieli opuszczać miasta za edukacją i pracą. Jasne perspektywy i na naukę, i na karierę zawodową roztacza przemysł miedziowy. 

.

Pierwszy kubeł rud miedzi wydobytej na powierzchnię Szybem Wschodnim ZG „Lubin”.

.

Lubin zaczyna być miastem atrakcyjnym. Już nie grozi mu widmo powolnego wyludniania i degradacji do roli prowincjonalnego grajdołu, zaludnionego przez starzejących się osadników i tetryczejących, zgorzkniałych emerytów. Znika też, już na zawsze, nazwa Lubin Legnicki. Zostaje sam Lubin. Jeszcze przez jakiś czas nazwę trzeba będzie prostować, objaśniać, że nie mówi się w Lubiniu, tylko w Lubinie, no i nie Legnickim. 

Tymczasem prace budowlane ruszają szerokim frontem. Obok generalnego wykonawcy robót górniczych PBKRM Lubin, powstają dwie inne firmy generalnego wykonawstwa: Dolnośląskie Przedsiębiorstwo Budowy Elektrowni i Przemysłu oraz Legnickie Przedsiębiorstwo Budowlane, przekształcone wkrótce w Kombinat Budownictwa Ogólnego w Lubinie. Zadaniem PBEiP jest budowa naziemnych obiektów kopalnianych, a KBO ma się zająć kompleksową rozbudową miasta.

W krajobraz miasta i okolicznych pól wrastają niezliczone budowlane żurawie, a niegdysiejszą, błogą małomiasteczkową ciszę burzy warkot silników ciężarówek, koparek i buldożerów. Obok hoteli robotniczych, niezbędnych jako tymczasowe kwatery dla setek i tysięcy robotników ściągających na budowę „kombinatu miedzi”, zaczynają powstawać pierwsze osiedla mieszkaniowe. Najpierw pojawiły się „punktowce”, na tak zwanym „Osiedlu Awaryjnym”. A mamy drugą połowę lat 60 czyli gomułkowską siermięgę. Pierwsze mieszkania są jej żywą egzemplifikacją. Mieszkanka są małe, mają gipsowe podłogi i ciemne kuchnie. A to i tak luksus. Tutaj toalety są już w mieszkaniach, a nie na klatkach schodowych, jak nakazywały standardy narzucone architektom przez I sekretarza KC tow. ”Wiesława”. Jeśli wierzyć krążącym wówczas pogłoskom, to władze kombinatu wymusiły rezygnację ze wspólnych toalet na korytarzach. A przyjdzie czas, kiedy w latach 80/90 będzie się mówić, że „jak „generał” (tak nazywano dyrektora generalnego KGHM) tupnie nogą w swoim gabinecie, to w Warszawie ministry dupami trzęsą”. I coś było na rzeczy.

Tymczasem wkrótce dobiegną końca rządy ekipy Gomułki. Nastanie dekada Gierka. W budownictwie mieszkaniowym zaczną obowiązywać inne normy i standardy. Na Osiedlach Adama Mickiewicza i Karola Świerczewskiego, gdzie w roku 1973 dostałem moje pierwsze mieszkanie, nawet w kawalerkach układano parkiet, a w kuchniach montowano okna. Standardem były przyłącza telefoniczne. Tutaj podłączono mi pierwszy w życiu, prywatny telefon. Tak oto dziarskim krokiem nadchodziła Druga Polska i czasy propagandy sukcesu. 

W końcówce lat 60 miedź jest na medialnym topie. Informacje prasowe i relacje radiowe z placów budowy „wielkiej miedzi”, brzmią jak komunikaty wojenne. Oto: – Dzielne załogi górnicze toczą ciężką i zwycięską walkę z matką naturą. – Bohaterskie brygady walczą o wykonanie kwartalnego planu. – Ofiarni górnicy, nadludzkim wysiłkiem, wydzierają ziemi pilnie strzeżone skarby. Itd. Itp. w stylu państwowotwórczego tromtadra i w sosie socrealistycznej propagandy. Jednak faktem pozostaje faktem, że budowniczowie Zagłębia Miedziowego łatwej roboty nie mieli. A ich codzienny wysiłek, a czasem nadludzka, wielogodzinna harówka i wręcz bezinteresowna ofiarność co i raz decydowały o osiągnięciu celu. Widziałem to na własne oczy, jako jeden z tysięcy budowniczych „miedzi”.

Kiedy, po paru latach przepracowanych w ZG „Lubin”, „wykoleiłem się” i zostałem dziennikarzem, miałem okazję poznać wielu pierwszych budowniczych tej kopalni i wysłuchać ich barwnych opowieści. 

Główny problemem z jakim zmagali się ówcześni inżynierowie od górnictwa była specyfika złóż. Wielu zagranicznych fachmanów powątpiewało czy uda się Polakom zagospodarować tak trudno dostępne złoża. Raz, że zalegały bardzo głęboko, a dwa, że dostępu do nich broniła śmiertelnie niebezpieczna kurzawka. Kurzawka to głęboko położone warstwy wodonośne, wymieszane z drobnym piaskiem. Pokonanie tej przeszkody jest niezwykle trudne i bardzo ryzykowne. Wiedzą coś o tym budowniczowie wiejskich, przydomowych studni, głębokich na kilka, kilkanaście metrów. A to pikuś w porównaniu z robotą przy głębieniu szybu głębokiego na kilkaset metrów. Aby ją wykonać i przebić się przez warstwy wodonośne i kurzawkową pułapkę stosowano specjalną technikę. Budowniczowie szybu wiercili głębokie otwory, w które wtłaczali specjalną mieszankę mrożeniową. Po upływie dni, a nawet i tygodni płynny górotwór zamarzał na kamień i dał się urabiać technikami górniczymi. I tak dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu i metr po metrze rura w ziemi nabierała głębokości. Jednak czasami groźny żywioł brał górę nad nowoczesną technologią i ludzkim wysiłkiem. W kronikach „Lubina” odnotowano, że „28 lipca 1961 roku woda zatopiła całkowicie szyb wschodni „Bolesław”. Jej wypompowanie i ponowne zamrożenie szybu zajęło prawie rok”. „13 lipca 1962 roku pękły rury mrożeniowe w szybie L-I, nastąpiło przerwanie płaszcza mrożeniowego na głębokości 313 metrów i szyb zalała woda”. Tyle suche fakty z zakładowej kroniki. 

A jak to zapamiętali budowniczowie ? „Dopływ wody zwiększał się z minuty na minutę. Na dnie szybu górnicy pływali” – wspominał inżynier Edward Markowski, zawiadowca szybów. „Woda lała się z góry. Trudno było określić sytuację. Lustro wody sięgało 30 metrów. Wydałem polecenie ucieczki. Szyb odwadnialiśmy przez trzy dni”. 

Jan Pieniacki z oddziału maszyn i urządzeń głównych tak opowiadał o swojej pracy przy agregatach mrożeniowych: „Chodziło się w błocie po kolana. Mniej wytrzymali koledzy odchodzili, ich miejsce zajmowali nowi. Czasem nie bardzo wierzyliśmy w tę wielką miedź. Inżynierowie niczym się spośród nas nie wyróżniali, byli tak samo ubłoceni i usmarowani. Kiedy przyszła wielka woda, setki godzin naszej pracy poszło na marne. Ale nie opuściliśmy rąk. Całymi miesiącami pracowaliśmy w piwnicy mrożeniowej, wokół głowicy szybu. Mokry, zlany solanką, leżałem godzinami na lodzie. Zapomniałem jednak o zimnie, gdy okazało się, że mrożenie trzyma”. Takich ludzi pracowały w zagłębiu setki i tysiące – bezimiennych bohaterów, zapomnianych przez historię. 

Trudności pierwszych budowniczych lubińskiej miedzi potęgowały realia socjalistycznej gospodarki. Jej specyfika polegała na chronicznych niedoborach. Wszystkiego. Mimo ministerialnej decyzji, przyznającej kombinatowi priorytet w zakupach deficytowych dóbr, praca zaopatrzeniowców była prawdziwym koszmarem. Mimo tytanicznych wysiłków zaopatrzenie w maszyny, urządzenia i materiały wciąż szwankowało. Aż do czasu, kiedy to zasady gospodarki rynkowej sprawiły, że do szefów służb zaopatrzeniowych spływały stosy atrakcyjnych ofert od niezliczonych dostawców. Ale na to trzeba poczekać jeszcze wiele, wiele lat. Pamiętam, jak dziś, przypadek, kiedy szef oddziału, w którym stażowałem, wydelegował mnie do „Apatoru” w Toruniu po jedno (!) małe pudełko oporników. W hurtowniach były nieosiągalne, a bez nich automatyczne wyłączniki kopalniane KWS były bezużyteczne. Wciąż mam w pamięci obrazki, kiedy szefowie dołowych oddziałów usługowych organizowali drużyny „szabrowników”. Szabrownicy operowali głównie na nocnych, słabo obłożonych, zmianach. Podkradali sąsiadom deficytowe urządzenia i materiały, wszystko, co mogło się przydać. Rezultat był taki, że sztygar górniczy, obejmujący ranną zmianę, meldował kierownikowi oddziału, że z przodka zniknęła część lutniociągu i w wyrobisku nie ma powietrza. A jak nie ma powietrza, nie ma i fedrunku. Inny donosił, że z chodnika ukradziono kilkadziesiąt metrów kabla razem z KWS-em i nie da się uruchomić skrepera, itp. itd., kopalniany dzień, jak co dzień… 

Ale, wiadomo, że nie ma takiego problemu, którego Polak nie rozwiąże. Mimo chronicznych trudności z zaopatrzeniem i niespodzianek natury, prace budowlane na wszystkich odcinkach wielkiej budowy postępowały w tempie imponującym. Jak grzyby po deszczu wyrastały kolejne obiekty przemysłowe, przybywało nowych mieszkań, oddawano do użytku nowe szkoły i przedszkola, obiekty kultury i stadiony, placówki handlowe, przychodnie zdrowia. Pod koniec lat 60 na szybach głównych ZG „Lubin” funkcjonowała Zakładowa Przychodnia Zdrowia, doskonale wyposażona w nowoczesną aparaturę medyczną i obsługiwana przez wyspecjalizowaną kadrę. Wśród tej kadry znalazłem moją przyszłą żonę. 

Media, głównie regionalne, ale i te ogólnopolskie z dumą opiewały nową, wielką budowę socjalizmu. Pamiętam, że autor artykułu w jednej z krajowych gazet, opisując dynamiczny rozwój Lubina, użył sformułowania, że, oto na naszych oczach, powstaje na Ziemiach Odzyskanych „nowa” Nowa Huta. Odniesienie Lubina do Nowej Huty było jednak kompletnym nieporozumieniem. Tempo rozwoju miasta było rzeczywiście imponujące, rzec można nawet stachanowskie. Ale tutaj, jak w Nowej Hucie, nie kwaterowano budowniczych w drewnianych barakach, pozbawionych podstawowych wygód, nie tworzono robotniczych gett, gdzie jedyną rozrywką po pracy była gra w karty, przy butelce wódki, a pijackie burdy i rosnąca przestępczość stanowiły normę. W naszym zagłębiu starano się godzić rozwój przemysłu z zapewnieniem godnych warunków życia w mieście. I to się udawało. 

Lubin od końca lat 50 i w latach 60 to polskie Klondike. Odkrycie miedzionośnych złóż, budowa Kombinatu Górniczo-Hutniczego Miedzi z siedzibą w Lubinie, dało silny impuls rozwojowy miastu, umożliwiając jego fenomenalny skok cywilizacyjny i awans do rangi stolicy Zagłębia Miedziowego. Lubin nie tylko przestał być Legnicki, ale niegdyś dominująca nad nim Legnica znalazła się na pozycji podrzędnej. Jedyny związek z miedzią, zapewniała jej Huta Miedzi „Legnica”, wybudowana tuż po wojnie, na przestarzałej technologii, wytapiająca miedź z koncentratu dostarczanego ze „starego zagłębia”. Kiedy ostatecznie zaniechano eksploatacji w kopalniach „Nowy Kościół”, „Konrad” i „Lena” legnicka huta zaczęła pracować na koncentratach z nowego zagłębia. Za wyjątkiem „Legmetu”, wielkie inwestycje, związane z „nową miedzią”, Legnicę ominęły. Chociaż jakiś mędrzec wymyślił nazwę Legnicko – Głogowski Okręg Miedziowy, która jakoś Legnicę propagandowo nobilitowała. Co nie zmieniało faktu, że lwia część potencjału przemysłowego Zagłębia Miedziowego powstawała z dala od tego miasta. W siłę rósł Lubin, maleńkie Polkowice i obrócony w ruinę Głogów. 

Za sprawą miedzi województwo wrocławskie zyskało nowy, potężny impuls gospodarczego rozwoju. Mechanizm decyzyjny działał na osi władze województwa – dyrekcja kombinatu. Był to naturalny, synergiczny układ władzy. Województwo z Wrocławiem, jako stolicą regionu, posiadającą bogate zaplecze naukowe, wielki potencjał kulturowy i silną pozycję polityczną tkwiło na jednym końcu osi. A na przeciwnym Zagłębie Miedziowe z jego stolicą Lubinem i Kombinatem, jako potężniejącym ośrodkiem przemysłowym i kapitałowym. W socjalistycznym systemie zarządzania państwem i krajową gospodarką, ten potencjał dawał władzom kombinatu i regionu niezwykle silną pozycję w procesie podejmowania decyzji inwestycyjnych. W tamtym czasie plany rozwojowe budowano w ścisłym sojuszu władz wojewódzkich z dyrekcją KGHM. Decydowały przesłanki gospodarcze i społeczny racjonalizm. Dzięki temu Dolny Śląsk rozwijał się harmonijnie, jego pozycja w kraju pozycję w kraju nabierała znaczenia. I tak w niedługim czasie województwo wrocławskie znalazło się w elitarnym gronie województw o wysokim potencjale gospodarczym i poważnym znaczeniu politycznym.

Powoli dobiegają końca pionierskie lata 60. Wkrótce wkroczymy w lata 70. Lubin, który, tuż po wojnie, liczy niewiele ponad jeden tysiąc mieszkańców, ma ich w roku 1960 ponad 2700. A w roku 1969, czyli osiem lat po utworzeniu KGHM, liczba lubinian wzrasta do 26 tysięcy!

Wraz końcówką lat 60 zaczyna się partyjno-rządowe pielgrzymkowanie, zwane gospodarskimi wizytami. Mają one miejsce z okazji ważnych wydarzeń na budowach przemysłu miedziowego. Ale są rzadkie, nie dlatego, że nie ma czego celebrować, ale dlatego, że ówczesne władze mają umiar. Premier Mateusz Morawiecki, otoczony wianuszkiem partyjno-rządowych notabli, celebrujący co i rusz, a to otwarcie mostu na jakimś zadupiu, a to kolejnego kawałka jakiejś drogi, niekoniecznie o strategicznym znaczeniu, to godzien pożałowania, teatr groteski. Dawni notable, choć lubili splendory i celebry, do takich śmieszności się nie zniżali. 

Kiedy 20 marca 1963 roku z Szybu Wschodniego kopalni „Lubin” wyjechał na powierzchnię pierwszy kubeł rudy miedzi, na fotografii, która nazajutrz ukazała się na pierwszych stronach gazet, widzimy górnika w szachciaku trzymającego w dłoni kęs miedzionośnej skały. Chociaż było to, bez wątpienia, wydarzenie o znaczeniu dla Polski historycznym, to na fotce nie uwieczniono facjaty wicepremiera Franciszka Waniołki, chociaż wicepremier będąc tego dnia w kopalni, był świadkiem tego epokowego wydarzenia. No i co ? No i nic. Ani kamer zawsze wszędobylskiej Polskiej Kroniki Filmowej, ani tłumów dziennikarzy i fotoreporterów, ani konferencji prasowej. Fakt wielce znamienny, premierze Morawiecki et consortes. 

Inna ważna data 22 lipca 1968 roku. Tego dnia pierwszy zakład wydobywczy w Zagłębiu Miedziowym – kopalnia „Lubin” została przekazana do wstępnej eksploatacji. Wydarzenie, jakby nie oceniać, historyczne. Uroczystość przebiegła jednak bez dętej celebry i udziału choćby skromnego podsekretarza stanu z Ministerstwa Przemysłu Ciężkiego. Zakładowa kronika o żadnym rządowym notablu nie wspomina. Pod datą 11 listopada 1970 roku kopalniany skryba zanotował: „Budowniczowie miedziowego zagłębia podjęli Czyn Zwycięstwa dla uczczenia srebrnego jubileuszu powrotu Ziem Zachodnich i Północnych do Macierzy i setnej rocznicy urodzin Włodzimiera Lenina. Apel czytany przez górnika Antoniego Stojaka został podjęty przez wszystkie załogi produkcyjne w kraju”. 

Zwracam uwagę na zadziwiającą konstelację ważnych dat: 22 lipca i 11 listopada, no i obecność towarzysza Lenina w roli wisienki na torcie. Ale szperajmy dalej w zakładowej kronice w poszukiwaniu śladów celebry. „20 grudnia 1970 roku, podczas I Zakładowej Konferencji Sprawozdawczo – Wyborczej Organizacji Partyjnej Zakładów Górniczych „Lubin”, załoga ZG „Lubin” zameldowała o wykonaniu planu za rok 1970”. A w niecały miesiąc później 21 stycznia 1971 roku ta sama załoga ZG „Lubin” ale „już w obecności wicepremiera Franciszka Kaima, ministra Włodzimierza Lejczaka i sekretarza KW PZPR Ludwika Drożdża podjęła cenne zobowiązania produkcyjne”.

20 lipca 1971 roku ZG „Lubin” wizytuje delegacja partyjno-rządowa. Na czele I sekretarz KC PZPR Edward Gierek, zwany Sztygarem, a z nim nieodłączny premier Piotr Jaroszewicz, zwany towarzyszem Piotrem. Delegacja zwiedza kopalnię, a załoga podejmuje nowe zobowiązania produkcyjne. Najważniejsze z nich to przedterminowe osiągnięcie przez kopalnię planowanej zdolności wydobywczej. 

26 czerwca 1972 roku pierwszy zakład górniczy w nowym Zagłębiu Miedziowym osiąga pełną zdolność wydobywczą i produkcyjną. Na tę, bądź co bądź, ważną uroczystość Sztygar już nie przyjechał. Nie przysłał też żadnego partyjnego dygnitarza. Prasa odtrąbiła sukces, a w zakładzie rozdano medale, odznaczenia i nagrody. Dla załogi ZG „Lubin”, skończył się czas romantyzmu pierwszych lat budowy, a zaczął zwyczajny, codzienny fedrunek. 

Z rozpędu wprowadziłem Czytelnika w lata 70, czyli w początek nowego etapu budowy socjalizmu. W dziesięciolatkę nazwaną później „epoką socjalistycznej dekadencji”. Ale to dopiero przed nami. 

Czytelnikowi, który nie zna z autopsji realiów Polski Ludowej, z czasów Bieruta i Gomułki, a nie przeczytał znakomitych książek o PRL Iwony Kienzlerowej, Piotra Gajdzińskiego, Krystyny Gucewicz czy Sławomira Kopera, postaram się, jako żywy świadek tamtych realiów, przypomnieć, czym była Polska Ludowa lat 50 i 60 ubiegłego wieku. A zwłaszcza jak się nam żyło na Ziemiach Odzyskanych. 

A więc jak było za Bieruta i Gomułki ? Byłem zbyt mały, aby pamiętać okres stalinowskich prześladowań. Ale efekty indoktrynacji, zaczynającej się w przedszkolu, pozostały mi w głowie do dziś. Nie zapomniałem rymowanki, której po rosyjsku, uczyła nas pani przedszkolanka: „Stalin, kak ja padrastu, w twoju partiu postuplu”. Co tłumaczy się: Stalinie, kiedy urosnę, to wstąpię do twojej partii. Recytowało się to „wyznanie wiary” stojąc na baczność przed portretem towarzysza Stalina. O tym, kiedy mój ojciec wyszedł z domu do miejskiej biblioteki i wszelki słuch o nim zaginął, opowiadała mi moja mama, kiedy umiałem już coś kojarzyć. Ona sama, dopiero po kilku miesiącach starań, dowiedziała się, że jej mąż został aresztowany przez UB i osadzony w obozie pracy w Jaworznie. W tym to bierutowskim „sanatorium” resocjalizowano wrogów ludu i wszelki politycznie podejrzany element. 

Czasy szkoły podstawowej, to były lata szczenięcej beztroski. Dopiero jako uczeń szkoły średniej zacząłem dostrzegać „koloryt” gomułkowskiej rzeczywistości: powszechny brak towarów, załatwianie wszystkiego po znajomości, talony na radioodbiorniki i rowery, bezmięsne poniedziałki, woda z ulicznego saturatora, szare ubrania i kiepskie buty, wspólne oglądanie telewizji u szczęśliwców, którzy je posiadali, powszechnie wręczane łapówek, nie – łapówek, ale zwyczajowych „dowodów wdzięczności”, życie towarzyskie kwitnące w kolejkach, picie alkoholu z byle okazji, także w pracy, tandetne samochody syrena, autostop, jako powszechnie przyjęty i reklamowany środek transportu, praca dla wszystkich „za te polskie dwa tysiące”, albo wedle zasady „czy się stoi, czy się leży, tysiąc pięćset się należy”, wspieranie nierentownych przedsiębiorstw i niewydolnych pegeerów, przekraczanie planów produkcyjnych i „stachanowska” rekordomania, zamiast czekolady wyrób czekoladopodny i powszechnie znany dowcip, że „gdyby na Saharze zaprowadzić gospodarkę socjalistyczną, to po roku zabrakłoby piasku”.

W PRL absurd gonił absurd, nienormalność nazywano obiektywnymi trudnościami, strajki przerwami w pracy, a realna dyktatura była „demokracją socjalistyczną”. Szczęśliwcy, którym udało się dostać paszport do krajów kapitalistycznych mogli, po kursie oficjalnym, nabyć w banku 100 lub 150 dolarów na wyjazd, a posiadacze paszportów do KDL, czyli „demoludów”, otrzymywali dewizy na tak zwaną książeczkę walutową. Złotówka byłą walutą wymienialną jedynie u cinkciarzy, oferujących usługi pod bankami i sklepami Pewexu. 

Zakazane lektury, rozpanoszona cenzura i brak wolności słowa, ograniczał dostęp do rzetelnej informacji. Prawdy o poznańskim czerwcu 1956, o wydarzeniach z lat 1963 i 1968 dowiadywaliśmy się z audycji Radia Wolna Europa. Gdyby nie RWE nie wiedzielibyśmy o prześladowaniach opozycji, o przesłuchaniach, o „ścieżkach zdrowia”, o więzieniach dla „wrogów” socjalizmu i Polski Ludowej. 

Na szczęście nie wszystko było złe. Mimo kiepskich butów i marnych ubrań młodzież miała szerokie możliwości uczenia się i studiowania, chociaż w tym przypadku obowiązywał system punktów dodatkowych za tak zwane pochodzenie. Preferował on młodzież pochodzenia robotniczego i chłopskiego, a deprecjonował tych, którzy mieli rodziców o „burżuazyjnym” rodowodzie. Polska Ludowa była bowiem krajem robotników i chłopów, nazywanych klasą przodującą, a nie inteligentów określanych „klasą próżniaczą”. I zawsze wymienianą na końcu drabiny społecznej. 

W tym pejzażu powszechnej gomułkowskiej siermięgi, budujące się Zagłębie Miedziowe, wydawało się przyjezdnym z innych rejonów kraju, prawdziwie rajską wyspą. Tu sklepy były lepiej zaopatrzone, nie gorzej niż w „stołecznym” Wrocławiu, kolejki po zakupy były krótsze, można było kupić wspaniałą myśliwską kiełbasę, „Delikatesy” oferowały luksusową kawę „Neska”, prawdziwą czekoladę, drogie, markowe wina i koniaki. W pierwszym centrum handlowym zwanym „Jamnikiem”, w sklepie firmowym „Mody Polskiej” można było nabyć bez trudu najnowsze damskie fatałaszki, modne garnitury i koszule non iron. Młodzi ludzie szyli ubrania u miejscowych krawców, wedle wzorów zaczerpniętych z zachodnich żurnali, przywożonych przez marynarzy. Coraz liczniejsze restauracje, każdego popołudnia pękały w szwach. Do elitarnego „Klubu SITG”, który mieścił się w budynku miejskiego Ratusza, mogli wejść tylko posiadacze kart wstępu, a o stoliku w „Ratuszowej” i w „Kosmosie” – eleganckich knajpach z dancingiem, mogli pomarzyć tylko ci, którzy mieli sztamę z bramkarzami. Taki był Lubin u schyłku epoki Gomułki.

I chyba nie mógł być inny, bo tutaj, w budującym się zagłębiu, „za te polskie dwa tysiące” pracowało się w „Defilu”, w żłobku, w przedszkolu albo w Gminnej Spółdzielni. Zarobki mojego ojca, który był technikiem w biurze głównego mechanika, i mamy zatrudnionej, na stanowisku majstra na wydziale metalowym, razem wzięte, były dwukrotnie mniejsze od mojej pierwszej pensji w górnictwie, kiedy ledwie przekroczyłem próg dorosłości i dostałem najniższy, stażowy etat. „Miedź” płaciła dobrze, a nawet bardzo dobrze. A władze dbały o to, aby pracownicy budujący zakłady zagłębia mieli na co wydać zarobioną kasę. 

Pamiętny Grudzień 1970. W beztroskę „rajskiej wyspy” wdarły się dalekie echa tragicznych wydarzeń na Wybrzeżu. Z Radia Wolna Europa dowiedzieliśmy się o strajkach, demonstracjach, protestach, wiecach i zamieszkach, brutalnie stłumionych przez wojsko i milicję. Dowiedzieliśmy się, że wojsko otworzyło ogień do manifestantów. Że w Elblągu, Gdańsku, w Szczecinie i w Gdyni zastrzelono 41 osób, a 1164 zostały ranne, że zatrzymano przeszło 3 tysiące demonstrantów. Ta tragedia zakończyła rządy ekipy Gomułki. I sekretarzem KC PZPR został Edward Gierek. Z jego ekipą miało przyjść nowe: dekada budowy „drugiej” Polski, pozycja „dziesiątej” potęgi gospodarczej świata, niezliczone gospodarskie wizyty Sztygara i wszechobecna propaganda sukcesu. W ówczesnej atmosferze nikomu z nas do głowy nie przyszło, że Lubin, po zaledwie jedenastu latach, stanie się areną podobnych tragicznych wydarzeń, jak te w grudniu 1970 na Wybrzeżu, że przejdą one do historii pod nazwą Zbrodni Lubińskiej. Ale to już temat na kolejną opowieść. 

Wersja oryginalna.

Janusz Dobrzański

Dziennikarz tygodników „Nowa Miedź”, „Polska Miedź” i „Konkrety” w latach 1974 – 1991.

Tekst publikujemy dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Dziennikarzy RP oddział Dolny Śląsk

Inne z sekcji 

Nieco historii o jazzie nad Odrą

. W rozmowie z Izabellą Starzec rozmawia red. Bogusław Klimsa, dziennikarz telewizyjny, dokumentalista i muzyk Izabella Starzec: Przed laty podjął się pan udokumentowania historii Jazzu nad Odrą od jego pierwszej edycji w 1964 roku i tak powstała wspólna z śp. Wojciechem Siwkiem publikacja, która opisała 50 lat tej imprezy. Jak wyglądała praca nad książką? – […]

Z podróży Zeppelina nad Atlantykiem

. „Goniec Wielkopolski” nr 241 z 18 października 1928 roku. Z podróży Zeppelina nad Atlantykiem Do stałej komunikacji transatlantyckiej potrzebny jest większy sterowiec.    Nowy York,  17.10. Sterowiec hr. Zeppelin został dopiero dziś o godzinie 3-ciej ( czas amerykański ) wprowadzono do hangaru na lotnisku w Lakehurst. Po wylądowania załogi sterowca, zwróciło się przeszło pięćdziesięciu […]