Artykuły

Dolny Śląsk oczami dziennikarzy: Epizod drugi, czyli rzecz o tym jak Legnica została stolicą województwa i co z tego wynikło

.

Janusz Dobrzański

.

Epizod drugi, czyli rzecz o tym jak Legnica została stolicą województwa i co z tego wynikło

.

Mamy rok 1970. Po upadku ekipy Gomułki władzę w Polsce obejmuje „Sztygar” ze Śląska, towarzysz Edward Gierek. Polityk otoczony nimbem dobrego gospodarza wkracza na scenę, jako zbawca socjalistycznej ojczyzny. Ówczesne gazety piszą o nim, że tu na Śląsku gdzie, jako pierwszy sekretarz KW PZPR w Katowicach, rządził przez czternaście lat i gdzie rozpoczęła się jego wspinaczka na szczyty władzy, udało mu się odmienić i przemysł węglowy, i region, który zaczęto powszechnie nazywać „polską Katangą. Było to nawiązanie do słynącego z kopalń złota regionu Konga. Mieszkańcy Śląska i Zagłębia cenili Gierka za rozwój budownictwa mieszkaniowego, za stworzenie Chorzowskiego Parku Rozrywki i nowoczesnej sieci dróg oplatającej Śląsk, a także za budowę pomnika upamiętniającego powstania śląskie i za utworzenie Uniwersytetu Śląskiego. Dwa ostatnie przedsięwzięcia zrealizowano wbrew stanowisku towarzysza Gomułki. Gierek jest jego wyraźnym przeciwieństwem.

Polacy cenią Gomułkę za skromność, a jego skąpstwo jest wręcz legendarne. Krąży plotka, że „Wiesław”, oszczędnie dzieli „sporta” na pół (najpodlejsza marka papierosów, bez filtra i w tandetnym opakowaniu), nosi zgrzebne, workowate garnitury. Zwykły robotnik, czy prowincjonalny urzędniczyna widzi gołym okiem, że oto niepodzielny władca kraju, to niemal asceta. I to się ludziom podoba. Ale, mało który z entuzjastów Gomułki zdaje sobie sprawę, że ten jego umiar i przeciętność są zabójcze dla gospodarki.

Na tle siermiężnego Gomułki, Gierek wyróżnia się eleganckimi, dobrze skrojonymi garniturami i kolorowymi krawatami, ma pogodną, uśmiechniętą twarz i używa zupełnie innego języka. Swoje wystąpienia telewizyjne zaczyna słowem: „Rodacy”, co całkowicie odróżnia go od Gomułki, który każde swoje przemówienie zaczynał od słów: „Towarzysze i Towarzyszki”. Poza tym Gierek ma inny kapitalny atut, który robi dobre wrażenie w pierwszych latach jego rządów: nie jest politykiem sowieckiego chowu. Dorastał w warunkach zachodniej demokracji. Pracował jako górnik. Później będzie to często przywoływał na spotkaniach z robotnikami, podkreślając swój robotniczy rodowód. Naród, który ma dość gomułkowskiej szarzyzny, z nadzieją dostrzega w Gierku przywódcę, który zewnętrznie niewiele różni się od przywódców państw Zachodu. No i mówi płynnie po francusku. Naród wierzy, że Sztygar, przynajmniej w jakimś stopniu, „uzachodni” i zdemokratyzuje polską politykę i unowocześni kraj.

Gierek roztacza wielkie wizje i sypie niezliczonymi obietnicami, kreśli plany wyjścia z polskiego grajdoła. Oto, drodzy rodacy, wspólnym wysiłkiem, zbudujemy nadwiślańskie mocarstwo. „Polska będzie rosła w siłę, a ludziom będzie się żyć dostatniej”, głosi propaganda. Oto za sprawą nowego pierwszego sekretarza KC PZPR Polska wstała z kolan i znalazła się w gronie państw „cywilizowanych”. Do Warszawy przyjeżdżają prezydenci Stanów Zjednoczonych, w telewizji występuje zespół ABBA, poluzowano graniczne szlabany i można już wyjeżdżać za granicę, przynajmniej do demoludów. Na sklepowych półkach pojawiają się zachodnie towary, a na ulicach przechodnie z plastikowymi torbami z nadrukiem Marlboro, Carlsberg czy Levis, kupowane na bazach. Nie każdego stać na takie „cudo”, więc jego posiadanie jest symbolem społecznej nobilitacji. Młodzieńcy paradują w dżinsach Wranglera, demonstrując przynależność do zachodniego świata. A Sztygar zapowiada, że prywatne samochody staną się dla rodzin bardziej osiągalne. Częściowo dotrzyma tej obietnicy, jeśli uznamy „malucha” za rodzinny samochód, a system przedpłat za normalną relację: sprzedawca – kupujący. Szczęśliwi ci, którzy załapują się na talon. Ale tak czy siak, maluchy, pod koniec dekady Gierka, stanowią 90 procent rynku motoryzacyjnego Peerelu. Tak jawił się „cud gospodarczy w pierwszych latach dekady Gierka, nazwanej później w publicystyce „epoką socjalistycznej dekadencji”.

.

Budowa kopalni Lubin lata sześćdziesiąte XX w.

Mamy już tło społeczno-gospodarczych zmian w Peerelu, po objęciu władzy przez ekipę Gierka. Widać, że kraj zmienia się na lepsze. A co się dzieje w Zagłębiu Miedziowym, które i za Gomułki miało się znacznie lepiej od większości Peerelowskich makroregionów ?

Na placach budów wielkiej miedzi trwa gorączkowa praca. Kiedy Gierek zostaje nowym władcą Polski pierwsza kopalnia w Zagłębiu Miedziowym ZG „Lubin” powoli zbliża się do ważnego momentu – osiągnięcia planowanej zdolności wydobywczej i produkcyjnej.

20 lipca 1971 roku Zakłady Górnicze „Lubin” wizytuje już nierozłączna para gospodarzy kraju: pierwszy sekretarz KC PZPR Edward Gierek, zwany „Sztygarem” i premier Piotr Jaroszewicz, zwany „towarzyszem Piotrem”. Na zakończenie wizyty dostojnych gości załoga podejmuje nowe zobowiązania produkcyjne. Najważniejsze z nich to „przedterminowe osiągnięcie przez kopalnię planowanej zdolności wydobywczej i produkcyjnej”.

26 czerwca 1972 roku, osiem miesięcy przed planowanym terminem, pierwszy zakład górniczy w nowym Zagłębiu Miedziowym osiąga pełną zdolność wydobywczą i produkcyjną. To przełomowe wydarzenie odbywa się już bez udziału tak zwanych czynników państwowych wysokiego szczebla. Sztygar ze świtą składają inną gospodarską wizytę, od jakich zaroi się w następnych latach. Prasa regionalna i krajowa donosi o wielkim sukcesie. Do galowych mundurów budowniczych kopalni przypięto medale, rozdano odznaczenia i nagrody. Dla załogi ZG „Lubin” skończył się trudny czas pierwszych lat budowy, a zaczął codzienny, mozolny fedrunek.

.

Szyb główny ZG „Lubin” lata siedemdziesiąte XX wieku

31 października 1972 roku w świat płynie informacja, że załoga ZG „Lubin” zrealizowała roczne zobowiązania produkcyjne. Z nawiązką, bo zakład wytworzył dodatkowe 2226 ton metalu w koncentracie, dwa miesiące przed terminem. 13 stycznia 1972 roku na nadzwyczajnej sesji Konferencji Samorządu Robotniczego, załoga podjęła takie zobowiązanie „popierając uchwalony przez VI Zjazd partii, program społeczno-gospodarczego rozwoju kraju” – donoszą gazety.

13 listopada 1972 roku „załoga Młodzieżowego Oddziału Pracy Socjalistycznej wydobyła 402 wozy rudy w czasie jednej zmiany, ustanawiając tym samym nowy rekord wydobycia”. Rekord ? Był to jeszcze przykład wciąż panującej, choć już gasnącej fali rekordomanii w stylu Stachanowa i jego polskiej odmiany – górnika-rekordzisty Wincentego Pstrowskiego. Ale już rodzaj politycznego manifestu dla poparcia „słusznej polityki partii i jej pierwszego sekretarza”. Tak naprawdę, ten rekord, to był jeden wielki pic, o czym doskonale wiedział ostatni kopalniany ciura. Z okazji bicia tego „rekordu” urządzono propagandową szopkę, na którą zaproszono liczne grono dziennikarzy. Ale nie zadbano o szczegóły scenariusza. Radiowiec, który akurat przyglądał się wydobyciu „rekordowego” wozu rudy, zapytał pierwszego z brzegu górnika „młodzieżowca”, jakim to sposobem on i jego koledzy, ustanowili ten niebywały rekord ? I usłyszał w odpowiedzi, że oddział przygotowywał się do tego przez wiele dni, gromadząc urobek „na zapas” w przecinkach. A kiedy dano sygnał do bicia rekordu, zmagazynowaną rudę ładowano na wozy odstawcze i, razem z tą świeżo urobioną, wożono do zsypu. I tak padł ten rekord. Radiowiec, który nie miał pojęcia o technologii górniczej i organizacji wydobycia puścił tę wypowiedź na antenę. No i wydało się, że ten rekord to „pic na wodę i fotomontaż”. Poza blamażem , o którym szybko zapomniano, jego pomysłodawcom włos z głowy nie spadł. A otworzyła się droga do szybkiej politycznej i zawodowej kariery. Ale to już inna historia.

.

Towarzysze Edward Gierek i Piotr Jaroszewicz na dole kopalni Lubin

Nie wszystko było jednak propagandowym picem i blagą na użytek bieżącej polityki i propagandy sukcesu. Zagłębie budowało się w tempie i zawrotnym, i imponującym. Ruszyły prace na budowach kopalni „Polkowice” i „Rudna”. Ta druga objawi się wkrótce jako największa głębinowa kopalnia w Europie. I nie tylko największa, ale i najnowocześniejsza. Przy jej budowie wykorzystywano doświadczenia zdobyte na budowie kopalni „Lubin” i uniknięto wiele błędów „wieku dziecięcego”.

Na przeciwnym krańcu Legnicko – Głogowskiego Okręgu Miedziowego we wsi Żukowice, nieopodal Głogowa, już w roku 1967 rozpoczęto budowę Huty Miedzi „Głogów I”. Huta Miedzi „Legnica” nie wpisywała się w strategię rozwoju zagłębia, była przestarzała i nierozwojowa. Właśnie tutaj, pod Głogowem, z koncentratów wytwarzanych w kopalniach „Lubin”, „Polkowice”, „Rudna” i „Sieroszowice” będzie się wytapiać miedź, odzyskiwać srebro i złoto, wywarzać ołów i kwas siarkowy. A w latach następnych, dzięki kolejnym inwestycjom rozwojowym, HM „Głogów I” i „Głogów II” utworzą najnowocześniejszy kompleks metalurgiczny miedzi w Europie. Ale muszą minąć jeszcze lata, zanim to nastąpi. Tymczasem w roku 1967 zaplanowano wydajność produkcyjną głogowskiej huty na 80 tys. ton rocznie. Wkrótce zapadła też decyzja o rozbudowie zdolności przerobowej do 160 tys. ton rocznie, którą udało się osiągnąć w 1974 roku.

Pierwsza huta była oparta na technologii pieców szybowych. Nie wdając się w szczegóły techniczne – była to technologia już nie nowoczesna, a zatem pozbawiona perspektyw. Na takich piecach nie można było opierać planowania produkcji wysokiej jakości miedzi, przy racjonalnych kosztach. Miedź była towarem eksportowym, sprzedawanym na otwartym, światowym rynku za funty i dolary. KGHM musiał więc pamiętać o zapewnieniu konkurencyjności jakościowej i cenowej, swoim sztandarowym produktom.

W HM „Głogów II” musiano więc zaimplementować technologię nowoczesną, gwarantującą odpowiednią jakość, wydajność i efektywność ekonomiczną procesu produkcji. Wybór padł na technologię fińskiej firmy „Outokumpu”. I tu zaczyna się fatalny rozdział w historii rozwoju głogowskiej metalurgii, zakończony jednak pomyślnym finałem. Decydenci z KGHM podjęli trafną decyzję co do wyboru technologii. „Outokumpu” miała świetną renomę, bogate doświadczenie i posiadała doskonałą, wypróbowaną technologię wytopu w piecu zawiesinowym. Jej zastosowanie w warunkach głogowskich zakończyło się jednak totalną klapą. Piec o wydajności 150 tys. ton rocznie, uruchomiony 9 stycznia 1978 roku spisywał się fatalnie. Nie można było ustabilizować procesu, awaria goniła awarię.

Rozruch każdej nowej instalacji wiąże się na początku z pewnymi trudnościami, które jednak z czasem opanowuje się z dobrym skutkiem. To normalna praktyka, wie to każdy inżynier, nie koniecznie metalurg. W „Głogowie II” popełniono kardynalny i fatalny w skutkach, błąd. Finowie, którzy dostarczali technologię, proponowali polskim projektantom, budowę dwóch, trzech pieców o mniejszej wydajności, sprawdzonych w praktyce i działających bez zarzutu. Jednak wówczas, królowała w Polsce gigantomania, której egzemplifikacją była Huta „Katowice”, oczko w głowie Sztygara. A to oznaczało, że wszystko inne, co powstawało w ramach budowy Drugiej Polski musiało mieć odpowiednio dużą skalę. Miedziowi decydenci postanowili więc zaprojektować i wybudować piec zawiesinowy o wydajności 150 tys. ton rocznie, o którym można było powiedzieć, że jest jednocześnie i najnowocześniejszy, i największy na świecie. Miedź też potrafi, towarzyszu Gierek!

Pamiętam doskonale pasmo problemów, jakiego doświadczyli głogowscy hutnicy z gigantyczną „zawiesiną”. Pracowałem już wówczas jako dziennikarz tygodnika „Nowa Miedź”. Zdobycie informacji i dotarcie do wtajemniczonych ludzi nie było dla mnie problemem. Aczkolwiek i huta, i KGHM starały się ukryć tę kompromitującą klapę. W pewnym momencie Finowie powiedzieli: ostrzegaliśmy, żeby nie budować pieca w tak dużej skali, bo się to nie uda. Nie posłuchaliście, radźcie sobie sami. Nie było rady. Inżynierowie z huty, zakasali rękawy i wzięli byka za rogi. Sporo to trwało, ale z pomocą polskich naukowców, po setkach prób i błędów, udało się „zawiesinę” uruchomić. I teraz to huta „Głogów” mogła sprzedać Finom z „Outokumpu” licencję na piec zawiesinowy o wydajności 150 tys. ton rocznie. Spytacie: czy był to racjonalny sposób na końcowy sukces ? Jasne, że nie. Ale w realiach gospodarki socjalistycznej liczyło się osiągniecie celu i wykonanie planu. A jakim odbywało się kosztem, to był szczegół bez istotnego znaczenia.

26 lipca 2023 roku portal „wnp.pl” doniósł, że „Srebro wydobywane w należących do KGHM kopalniach kolejny rok z rzędu uzyskało certyfikat Londyńskiej Giełdy Metali Szlachetnych (LBMA)”. Komunikat zredagowano wyjątkowo niekompetentnie. Srebra się w kopalniach nie „wydobywa”, srebro się „produkuje” w Hucie Miedzi „Głogów”, z koncentratu dostarczanego przez kopalnie, podobnie jak miedź elektrolityczną, która lata temu też otrzymała certyfikat Londyńskiej Giełdy Metali.

Dzień wcześniej portal „Onet.pl” zamieścił reportaż pt. „Ołów i miód. Zatrute wioski na Dolnym Śląsku”. Jego autor napisał: „Na opłotkach miasta wyrosła potężna huta. Głogów się rozrósł i wzbogacił, ale trujące wyziewy zaczęły szkodzić ludziom i przyrodzie. Kombinat doprowadził do zagłady kilku okolicznych wsi, których rodowód nierzadko sięgał średniowiecza”. Czytając ten tekst, miałem wrażenie, że autor odbywa jakąś podróż sentymentalną do miejsc, które popadły w ruinę i zarosły chwastami, a kojarzą się z rajem utraconym. Zapomina przy tym, że Głogów, pod koniec wojny, zamieniony przez Niemców w twierdzę i broniony do upadłego, zniszczony 96-98 procentach, dziś jest pięknym, nowoczesnym miastem. Miastem, które podobnie, jak Lubin podniosło się z ruin i rozwinęło wyłącznie dzięki miedzi. Gdyby nie odkrycie Wyżykowskiego, oba miasta byłyby dzisiaj prowincjonalnymi grajdołami, zaludnionymi przez stetryczałych osadników i zgrzybiałych emerytów.

Postęp cywilizacyjny zawsze odbywał się kosztem czyichś interesów. Ktoś zyskiwał, ktoś tracił – ot życiowa norma. Budowniczowie huty doskonale wiedzieli, że Żukowice i kilka innych okolicznych wsi czeka zagłada, bo mieszkańców trzeba będzie wysiedlić, a ich nieruchomości odkupić. I nie był to odosobniony przykład. Podobna historia wydarzyła się w związku z budową składowiska odpadów poflotacyjnych „Żelazny Most”, który jest największą budowlą hydrotechniczną na świecie. Aby ona powstała, w gminie Rudna, musiało zniknąć z powierzchni ziemi kilka wiosek. Gospodarze, którzy nadal uprawiają ziemię w sąsiedztwie zbiornika, na Zakład Hydrotechniczny KGHM nie narzekają. Współżyją z nim w zgodnej symbiozie. Chociaż, był też czas, kiedy mieszkańcy Rudnej awanturowali się, że kiedy latem palące słońce zamienia plaże zbiornika w wyschnięty step, to wiatr roznosi wszędobylski pył. Ale tak było na początku. Od kiedy wdrożono technologię opryskiwania plaż z helikoptera specjalnym żelem, problem zniknął. A wójtowie paru innych gmin, także na Dolnym Śląsku, zazdroszczą swemu koledze z Rudnej tłustych podatków, które rokrocznie KGHM wpłaca do budżetu gminy. Swego czasu krążyła nawet opowiastka, że wójtowi Rudnej skończyły się już pomysły, na co wydać „miedziowe” pieniądze. Bo wszystko już wybudował, a kasa wciąż płynie szeroką strugą. Tutaj wszyscy wiedzą, że bez tego obiektu stanąłby natychmiast cały przemysł miedziowy. I kropka. Tu się wie, że postęp zawsze kosztuje, a jego cena jest wynikiem racjonalnej kalkulacji. Inaczej wciąż żylibyśmy jak za Piasta.

Ale cofnijmy rydwan czasu do początku rządów ekipy Gierka, do momentu rozbudzonych nadziei, że oto nadchodzą lepsze czasy. W roku 1971 władze powołują Komisję Partyjno-Rządową ds. Unowocześnienia Gospodarki i Państwa. Już sama nazwa znamionuje wielkie reformatorskie dzieło, które ma objąć nie tylko gospodarkę, ale i strukturę państwa. To ważne, bo gospodarka nie funkcjonuje w próżni. Po kilku miesiącach, Komisja wypracowuje model nowego systemu, który nazywa „tezami”. Na ówczesne czasy to propozycja na miarę 95 tez Marcina Lutra. W tezach Komisja proponuje przede wszystkim reformę centrum. Pod reformatorski nóż mają iść instytucje kierujące gospodarką, planowaniem gospodarczym i zarządzające całym organizmem ekonomicznym. Postuluje się daleko idące usamodzielnienie: zniesienie limitów zatrudnienia, funduszu płac, limitów inwestycji i ograniczeń dewizowych. W kraju demoludów to rewolucja kopernikańska, bo oznacza decentralizację i istotne ograniczenie wszechwładzy komunistycznych kacyków, przywykłych do zarządzania państwem jak prywatnym folwarkiem. Edward Gierek ma inne, mocne przyzwyczajenie. Wyniesione ze Śląska, gdzie w latach 1956 – 1970 był I sekretarzem KW PZPR w Katowicach. Tam centralizacja decyzji przyniosła pożądane efekty. To na Śląsku udało się zrealizować mnóstwo inwestycji, o których władcy innych regionów mogli tylko pomarzyć. Tutaj pozwolono sobie nawet na taką fanaberię jak basen ze sztuczną falą w chorzowskim Parku Kultury i Wypoczynku, podpatrzony przez wojewodę Ziętka w Budapeszcie. Śląsk na tle kraju miał znaczące osiągnięcia i była to istotna zasługa wojewody Jerzego Ziętka. Ale Gierek także się od tego przyczynił. Śląska pragmatyka była dla Gierka inspiracją dla zastosowania modelu zarządzania państwem i gospodarką wedle zasady: „Partia kieruje – rząd rządzi”. Tyle, że to, co sprawdza się w warunkach jednego regionu wcale nie musi, a nawet nie może sprawdzić się w skali całego kraju. To tak nie działa.

Ostatecznie, tezy Komisji Partyjno-Rządowej ds. Unowocześnienia Gospodarki i Państwa, nie zostają przyjęte oficjalnie przez samą komisję i stają się wewnętrznym dokumentem KC, wkrótce zapomnianym po wieczne czasy.

Tymczasem sytuacja ekonomiczna kraju nagle się poprawia. Gierkowcy mają szczęście. „Radzieccy” pożyczają nowej ekipie 100 milionów dolarów, na świecie gwałtownie rośnie popyt na węgiel, z nim jego cena, są także rezerwy dewizowe po Gomułce. To pozwala władzom wycofać się z grudniowej pożyczki cen żywności i umożliwia jej import, co poprawia zaopatrzenie sklepów i łagodzi nastroje społeczne. I jak tu mówić o decentralizacji władzy Centrum i ograniczeniu zakresu decyzyjności I sekretarza KC PZPR i prezesa Rady Ministrów ? Zgroza, towarzysze ! Przecież towarzysz Gierek to dobry gospodarz, a towarzysz Piotr, to sprawny szef rządu.

Tandemowi Gierek – Jaroszewicz sprzyja sytuacja w ogólnoświatowej gospodarcze, która dusi się od nadmiaru pieniędzy. Rządy państw zachodnich i prywatni bankierzy prześcigają się w inwestowaniu nadmiaru gotówki w kredyty dla Polski. Jest w tym także zamysł polityczny i nadzieja, że rzeka zachodniej waluty, płynąca za żelazną kurtynę, rozmyje fundamenty bloku sowieckiego. Gierek zagarnia te pieniądze i inwestuje. Jest to działanie rozsądne i bezdyskusyjnie konieczne. Jednak znaczna część pożyczanych pieniędzy zostaje zwyczajnie przejedzona, bo kupowano za nie dobra konsumpcyjne. Część zainwestowano w zakup licencji, w dużej części nietrafionych, co oznaczało, że pieniądze zmarnotrawiono. Skala marnotrawstwa i niekompetencji była olbrzymia, co ostatecznie obnażyło nieudolne rządy ekipy Gierka, obaliło mit Drugiej Polski i dziesiątej potęgi gospodarczej świata.

Gdy 25 czerwca 1976 roku rano, robotnicy Zakładów Metalowych im. generała „Waltera” w Radomiu ogłaszają strajk, a próba jego ugaszenia przez dyrektora nic nie daje, ostatecznie upada wiara wielu Polaków w socjalizm i w geniusz Gospodarza. Wypadki radomskie wstrząsają fundamentami władzy. Tego samego dnia Edward Gierek, I sekretarz KC PZPR, rozmawia z władcami czterdziestu dziewięciu świeżo utworzonych województw. Nakazuje, aby towarzysze pierwsi sekretarze komitetów wojewódzkich partii, siedzieli na miejscu i pilnowali spraw w swoich „księstwach”, bo partyjna wierchuszka boi się rozlania protestów na cały kraj.

Wśród czterdziestu dziewięciu wojewódzkich partyjnych kacyków słucha pouczeń „towarzysza pierwszego” I sekretarz KW PZPR w Legnicy, Stanisław Cieślik. Zawodowy aparatczyk z bogatą karierą w strukturach PZPR, przywieziony w teczce i koronowany na „księcia” miedziowego województwa. Po nim funkcję „pierwszego” pełnić będzie jeszcze czterech kolejnych działaczy. Nominacja Cieślika była wynikiem decyzji władz państwowych o powołaniu, w miejsce dotychczasowych siedemnastu województw, czterdziestu dziewięciu nowych. Prace nad tą reformą prowadzono w tajemnicy, a za przygotowanie nowego podziału administracyjnego odpowiadali premier Piotr Jaroszewicz i sekretarz KC PZPR Edward Babiuch, późniejszy następca „towarzysza Piotra”.

Wprowadzenie reformy planowano pierwotnie na 1 października 1975 roku. Jednak, jeszcze w marcu, pod obrady Biura Politycznego KC trafił projekt zmodyfikowany, bo zawierający czterdzieści siedem województw. Wywołał on liczne spory. W tym spory o stolice. W przyszłym województwie sandomierskim do tej rangi pretendowały Sandomierz, Tarnobrzeg i Stalowa Wola. Dla województwa obejmującego Zagłębie Miedziowe o status stolicy ubiegały się Legnica i Lubin. Rywalizację wygrała Legnica. Zdaniem wielu zewnętrznych obserwatorów – niezasłużenie. Legnica, oprócz większej liczby mieszkańców, żadnymi innymi atutami nie dysponowała. Zdecydowały inne względy. O kulisach tej decyzji opowiedział mi po latach Piotr Czaja, były sekretarz KW PZPR w Legnicy. Otóż na decyzji „Góry” zaważyło stanowisko towarzyszy radzieckich, którzy nie wyobrażali sobie, aby dowództwo Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej stacjonowało w Legnicy nie mającej statusu miasta wojewódzkiego, chociaż Wrocław, jakoś im do tej pory nie przeszkadzał. Ale zostawmy ten wątek. Nie pierwszy to raz za ważnymi decyzjami stały względy ambicjonalno-polityczne, a nie trzeźwy racjonalizm. Tak było nie tylko w Peerelu, tak jest i teraz w „Rzeczpospolitej Pisowskiej”, może nawet w większej skali i bardziej „na bezczelnego”.

Oficjalnym celem reformy było „dostosowanie podziału administracyjnego do potrzeb przyspieszonego rozwoju społeczno-gospodarczego Polski, lepsze zaspokajanie rosnących potrzeb społeczeństwa oraz usprawnienie zarządzania gospodarką narodową oraz funkcjonowania organów władzy i administracji państwowej”.

Rzeczywisty powód był jednak zupełnie inny. Była nim obawa władz centralnych w Warszawie, a osobliwie I sekretarza KC, przed rosnącymi w siłę dotychczasowymi województwami. Gierek obawiał się, że mogą się one usamodzielniać względem centrali i zagrozić jego pozycji, jako „Pierwszego”. Sam takim sposobem dotarł na szczyt władzy. Jego obawy potęgowały największe, gęsto zaludnione i silnie uprzemysłowione województwa: katowickie, warszawskie, łódzkie, krakowskie i wrocławskie.

Małe, słabe i rozdrobnione „księstewka” nie stanowiły takiego zagrożenia. Ówczesny minister kultury i sztuki Józef Tejchma, oponent Gierka, zapisał w swoim dzienniku, że „rzeczywistą intencją jest stworzenie takiego układu administracyjno-personalnego, aby nigdzie poza gmachem KC nie było ludzi silnych”. I nie było, bo być nie mogło.

Spośród 49 nowych województw tylko nieliczne miały więcej niż 1 milion mieszkańców. A stolicami nowych województw zostały w wielu przypadkach średnie bądź małe, prowincjonalne miasta. Dwanaście stolic liczyło poniżej 40 000 mieszkańców, w tym osiem poniżej 30 000. Najmniejsze miasto wojewódzkie, Sieradz, liczyło zaledwie 20 934 mieszkańców. Cztery miasta nie były nawet największymi w województwie. Ale na tym nie koniec. Granice nowych województw wyznaczono wbrew przebiegającym granicom powiatów i regionów, przez co zniszczono lokalne struktury społeczne, gospodarcze i kulturalne, ukształtowane w procesie historycznym. Niektóre powiaty zostały podzielone między trzy lub cztery województwa. Reforma pociągnęła za sobą znaczne wydatki związane m.in. z budową siedzib nowych Komitetów Wojewódzkich PZPR, urzędów wojewódzkich, sądów, prokuratur i komend wojewódzkich. Te inwestycje nie tworzyły jednak wartości dodanej, za wyjątkiem prestiżu i statusu wojewódzkości. Ale ten spłynął wyłącznie na elity władzy.

Ale zejdźmy na grunt nowego województwa legnickiego. Tu bardzo szybko zaczął krążyć dowcip zawarty w pytaniu: „Gdzie leży województwo legnickie ? Odpowiedź: Województwo legnickie leży w kombinacie”. Ten bon mot doskonale oddawał groteskę reformy. Granice województwa legnickiego niemal dokładnie pokrywały się z granicami Zagłębia Miedziowego. Lubin, jako realna stolica Zagłębia, leżał w jego centralnej części, a „stołeczna” Legnica, na jego południowym krańcu.

Do czasu wprowadzenia słynnej reformy i powstania 49 powiatów, zwanych nie wiedzieć czemu województwami, główne ośrodki miejskie w Zagłębiu Miedziowym Legnica, Lubin, Polkowice i Głogów rozwijały się harmonijnie i adekwatnie do rozwoju inwestycji przemysłowych. Plany rozwojowe budowano na naturalnej osi współpracy: władze wojewódzkie we Wrocławiu, jako silny i wpływowy ośrodek polityczny i naukowy, z jednej strony i władze KGHM, jako silne centrum gospodarcze i finansowe, rodzącego się Zagłębia Miedziowego – z drugiej. Był to naturalny układ zrównoważonego rozwoju makroregionu, wsparty na przesłankach merytorycznych i realnych zasobach.

Lubin do czasów reformy rósł jak na drożdżach. Powstawały nowe osiedla mieszkaniowe, wybudowano Dom Kultury Zagłębia Miedziowego i Zakładowy Dom Kultury ZG „Lubin”, na obrzeżach miasta powstał Zalew Małomicki, sztuczny zbiornik wodny, obudowany wkrótce czymś w rodzaju miniatury Chorzowskiego Parku Kultury i Wypoczynku. Był tu amfiteatr i kino letnie, ścieżka zdrowia, przystań jachtowa i kajakowa, a o kilometr dalej działało lotnisko sportowe Aeroklubu Zagłębia Miedziowego z betonowym pasem, wieżą kontroli lotów i radiolatarnią. Z lotniska korzystały nie tylko samoloty sportowe i szybowce, ale taksówki powietrzne i małe samoloty pasażerskie. Każdego roku na terenie tego kompleksu organizowano imprezy kulturalne, sportowe i rekreacyjne, czy to z okazji cyklicznej imprezy „Wiosna Młodego Lubina”, czy z okazji święta 22 lipca, zawsze hucznie obchodzonego, czy 1 Maja, lub Dnia Górnika, który był w mieście najważniejszy, a impreza Skok przez Skórę, swoim niepowtarzalnym kolorytem przyciągała wielotysięczną widownię.

Lubin stawał się prężnym ośrodkiem sportowym. Klub „Zagłębie”, którego mecenasem był KGHM, rozwijał się w klub wielosekcyjny i obok Wrocławia wyrastał na najsilniejszy ośrodek sportowy w województwie. Wybudowano Miejski Stadion Lekkoatletyczny z jedną z nielicznych w kraju bieżnią tartanową, a obok Stadion Lodowy, gdzie za czas jakiś lubińscy panczeniści zaczynali się ślizgać po nagrody w zawodach ogólnopolskich. Na obrzeżach miasta powstał Stadion Górniczy (dziś modernizowany), na którym piłkarze „Zagłębia”, wówczas pod okiem trenera Eugeniusza Mycaka, rozpoczynali drogę do grona piłkarskiej elity. W Lubinie działo się dużo, bardzo dużo.

Budowano także infrastrukturę komunikacyjną. To był krwioobieg całego Zagłębia. Trzy razy w ciągu doby setki autobusów dowoziły do pracy tysiące górników na szyby kopalń „Lubin”, „Polkowice” I „Rudna”. W międzyczasie pomiędzy szybami krążyły tysiące ciężarówek. Tędy przebiegał szlak z Wrocławia do Zielonej Góry, więc odcinek drogi między Lubinem, a Polkowicami był traktem o najwyższym w Polsce natężeniu ruchu samochodowego. Na drodze panował niemiłosierny tłok. Władze wojewódzkie we Wrocławiu w porozumieniu z dyrekcją KGHM postanowiły więc problemowi zaradzić budując na tym odcinku trasę szybkiego ruchu. Miała po dwa pasy w obu kierunkach, przedzielone zielenią. Bardzo szybko nazwaną ją „Autostradą Słońca”, albo „Drogą Wielkiej Miedzi”. Z tego co pamiętam, ten dwudziestokilometrowy trakt miał zostać przedłużony do Wrocławia i ponoć były takie plany. Decydentom po obu końcach osi decyzyjnej zależało na szybkiej komunikacji pomiędzy Wrocławiem i Lubinem. Zanim jednak przystąpiono do realizacji projektu, zniknęło „stare” województwo wrocławskie, a na części jego dawnego terytorium ustanowiono „nowe” województwo legnickie. Nastał czas permanentnego konfliktu interesów.

Ani wojewoda wrocławski, ani wojewoda legnicki nie byli zainteresowani sfinalizowaniem projektu, bo żaden z nich nie miał tym ani gospodarczego, ani społecznego interesu. Dopiero w 2023 roku zapadła decyzja o budowie dwupasmówki z Lubina do Wrocławia. Trzeba było na to czekać ponad czterdzieści lat. Taki jest koszt nieracjonalnych decyzji motywowanych racjami politycznymi. A to jeden tylko przykład z całego wachlarza decyzji, jakie zaczęły zapadać lub nie zostały podjęte w łonie, jak mawiała ulica „niewątpliwie bohaterskiego” województwa legnickiego.

Wytworzył się tu specyficzny rodzaj dwuwładzy. Ta polityczna miała siedzibę w Legnicy. A jej realnym zasobem był kapitał polityczny skoncentrowany w aparacie Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Ta gospodarcza była zlokalizowana w Lubinie, w siedzibie dyrekcji generalnej KGHM. Jej realnym zasobem była rosnąca potęga ekonomiczno-przemysłowa budującego się Zagłębia Miedziowego, na którą składały się kopalnie, huty i zakłady zaplecza, zatrudniające dziesiątki tysięcy ludzi. Tą potęgą zarządzał „generał”, jak nazywano dyrektora generalnego kombinatu. I tak naprawdę to on dzierżył realną władzę. W tamtym systemie oznaczało to, że bez „namaszczenia” władz KGHM żadna inicjatywa nie miała szans powodzenia.

Jakoś, chyba w połowie lat 60, z inicjatywy KGHM, powstała w Lubinie pierwsza w historii tego miasta prawdziwa redakcja. Pismo nazywało się „Nowa Miedź” i ukazywało się w kioskach na terenie całego zagłębia. Do 1972 roku był to jedyny lokalny tytuł, redagowany zresztą przez dziennikarzy z Wrocławia. 19 maja 1972 roku trafił do kiosków pierwszy numer Ilustrowanego Tygodnika Zagłębia Miedziowego „Konkrety”. Redakcja mieściła się w Lubinie, w wieżowcu przy Al. Niepodległości. W pierwszym numerze szedł z pierwszej strony tekst Staszka Pelczara „Ludzie z charakterem”, o górnikach kopalni „Lubin”. Zespół redakcyjny w przesłaniu do czytelników, deklarował, że nazwa „Konkrety” zobowiązuje i pismo będzie blisko ludzkich spraw, ważnych dla mieszkańców Zagłębia Miedziowego. I tak też było. „Konkrety” szybko zyskały renomę rzetelnego pisma, a nakład rósł jak na drożdżach. Kiedy 1974 roku zaczynałem moją dziennikarską przygodę w tygodniku „Nowa Miedź” zazdrościliśmy trochę kolegom z konkurencji ich niewątpliwego sukcesu. Ale było super !

Kiedy Lubin obudził się w centrum województwa legnickiego, władza wojewódzka, w trosce o umacnianie „wojewódzkiego statusu” Legnicy, wymusiła przeniesienie redakcji z „prowincjonalnego” Lubina do „stołecznej” Legnicy, do tworzonego tzw. „centrum prasowego”. Odwołanego naczelnego Ryszarda Polaka, zastąpił Włodzimierz Kisil. A ”Konkrety” nie były już, jak u swych narodzin, „Ilustrowanym Tygodnikiem Zagłębia Miedziowego”, ale dumnym „Tygodnikiem PZPR”. No i stało się to, co się stać musiało. Zmienił się skład zespołu redakcyjnego, a pismo ogólnie spsiało. Popularny tygodnik, zamieniony w partyjną tubę propagandową, nie przypadł czytelnikom do gustu. Po latach taki sam los spotkał popularną popołudniówkę „Express Wieczorny”, kiedy, na mocy decyzji Komisji Likwidacyjnej, redakcję gazety przejął Jarosław Kaczyński, ówczesny lider Porozumienia Centrum i zamienił ją w biuletyn swojej partii.

Powolny upadek „Konkretów” obserwowaliśmy z pozycji naszego pisma, ciesząc się poniekąd, że nasza konkurencja słabnie i możemy wejść w nowe, ważne obszary tematyczne. Co też się stało. Przybyło nam czytelników, wzrósł nakład i prestiż. Krótko mówiąc, degrengolada prasowego konkurenta wyszła nam na dobre. Wówczas nawet nie przypuszczałem, że ta degrengolada potrwa do upadku mitu Drugiej Polski, do stanu wojennego i do likwidacji „Polskiej Miedzi” za tzw. „przechył solidarnościowy”. Co dla mnie osobiście skończyło się szczęśliwie etatem w „Konkretach”, które pod znakomitym kierownictwem naczelnej Marysi Samborskiej, szybko odzyskało renomę i czytelników. Tygodnik bił rekordy popularności, do tego stopnia, że w każdy piątek, kioskarze na terenie zagłębia, około południa wywieszali za szybą kartki z komunikatem: „Konkretów brak”. Tym sposobem oszczędzali sobie zbędnej mitręgi i monotonii, udzielania po raz setny tej samej odpowiedzi: „że nakład już się sprzedał i trzeba przyjść w następny piątek, najlepiej z samego rana”. Tak było, ale się zmyło, jak mawiała kiedyś dziatwa szkolna.

W 1982 roku, tuż po zakończeniu stanu wojennego, pierwszym sekretarzem KW PZPR w Legnicy został towarzysz Jerzy Wilk, a z nim przyszło „nowe”. Z tą nominacją wiąże się zresztą zabawny bon mot, mający swe źródło w realnym życiu. Otóż ulica zaczęła mówić, że „w KW nie wolno się czaić, jeżyć i patrzeć wilkiem”. A wzięło się to stąd, że w skład sekretariatu KW weszli, obok wspomnianego Jerzego Wilka, Krzysztof Jeż, jako sekretarz ekonomiczny i Piotr Czaja, jako sekretarz propagandy. O Wilku wiedzieliśmy tyle, że został przywieziony z Warszawy, gdzie był zastępcą kierownika w Wydziale Pracy Ideowo Wychowawczej w Komitecie Centralnym PZPR. Typowy aparatczyk. Natomiast Jeża i Czaję znałem osobiście z czasów mojej pracy w „Polskiej Miedzi”. Jeż był wieloletnim dyrektorem PKS w Lubinie, był mądrym i sprawnym zarządcą tej firmy, którą doprowadził do rozkwitu. Dziwiłem się, że dał się przekonać do pracy w tzw. aparacie. Chociaż spotykaliśmy się wielokrotnie, także po upadku PRL, kiedy Krzysztof założył dobrze prosperującą spółkę budowlaną, nigdy nie spytałem go o motywy tej decyzji. Był to temat tabu. Z Piotrem Czają poznałem się, kiedy pełnił funkcję przewodniczącego Wojewódzkiej Rady Związków Zawodowych w Legnicy. WRZZ była współorganizatorem „Konkursu na Najlepszy Ośrodek Wczasowy Zakładów Pracy Województwa Legnickiego”, który organizowały redakcje tygodników „Nowa Miedź”, a później „Polska Miedź” i „Konkrety”. Było to ciekawe i pożyteczne przedsięwzięcie, które przetrwało do lat 80. Ale to temat na inną pogadankę.

Szefowa „Konkretów”, Marysia Samborska, na pierwszym zebraniu zespołu redakcyjnego w kilku prostych słowach nakreśliła linię programową tygodnika: „jesteśmy blisko ludzi, uprawiamy politykę środka, chwalimy to, co dobre, krytykujemy to, co złe. I mam w dupie czy to się władzy spodoba czy nie”. I tak było. Do czasu…

W ówczesnych realiach partia uprawiała totalny wszystkoizm. Jeśli pojawiła się krytyka złego stanu dróg w jakiejś części województwa, to zbierała się Egzekutywa KW, omawiała problem i ogłaszała, że oto przyjęto kompleksowy program modernizacji dróg, że zobowiązano władze wojewódzkie do jego pilnej realizacji, a zakładowe organizacje partyjne do „zwracania szczególnej uwagi i do mobilizowania załóg, do jeszcze lepszej pracy”. I temat uznawano za ostatecznie załatwiony. Tę metodykę stosowano w przypadku wszelkich problemów społecznych i gospodarczych. Bardzo często szliśmy śladem takich partyjnych uchwał i pokazywaliśmy, że rzeczywistość nadal skrzeczy, co władza postrzegała jako działanie podmywające jej fundamenty.

Instancja wychodziła też z własnymi pomysłami i inicjatywami. Jedną z nich był program „5+1”. Ponoć był on „dzieckiem” samego „pierwszego” no i bardzo spodobał się w „centrali”. Chodziło w nim o to, aby w województwie legnickim budowano rocznie pięć tysięcy mieszkań w blokach wielorodzinnych i tysiąc domków indywidualnych. Pomysł, sam w sobie, był słuszny i potrzebny. W Zagłębiu Miedziowym, mimo dużego rozmachu w budownictwie mieszkaniowym, brak nowych lokali był dotkliwym problemem. Jednak samo uchwalenie programu przez „instancję” wojewódzką nie oznaczało, że przedsięwzięcie zakończy się sukcesem. Projekt posiadał wadę genetyczną, którą był realny socjalizm z gospodarką chronicznych niedoborów.

O ile w układzie starych województw, Zagłębie Miedziowe miało priorytet w zaopatrzeniu, o co w „centrali” skutecznie zabiegały władze znaczącego politycznie regionu wrocławskiego, o tyle „bohaterskie’ województwo legnickie, znalazło się w gronie czterdziestu dziewięciu karłów, których kacykowie walczyli w ministerstwach o każdy kubik cementu i tonę stali zbrojeniowej. A dobry „car” w Warszawie rozdawał dobra po uważaniu. „Instancja” oczekiwała, że „Konkrety” na „5+1” zapieją z zachwytu, a chwała spłynie na autorów pomysłu.

Tak się jednak nie stało. Skrytykowałem ten program, obnażając jego złudne podstawy. Nic się w nim nie bilansowało. Dla „5+1” brakowało wszystkiego: od materiałów, poprzez transport aż po fachowe kadry. Aby temu zapobiec władza wymyśliła program, aby górnicy, którym zależy na szybkim otrzymaniu mieszkania, przechodzili na czas jakiś do budownictwa (zachowując ciągłość pracy w kopalniach), co miało im dać pierwszeństwo w kolejce po własne „M”. KGHM się na to zgodził. Ale szału nie było. Raz, że niewielu górników skorzystało z propozycji, a dwa niewielki był z nich pożytek – nie byli fachmanami od budownictwa. Przy szalonej mobilizacji udało się wybudować nieco ponad 3,8 tys. mieszkań, a do legendy przeszły objazdy sekretarza Jeża po budowach, gdzie, pod koniec grudnia, liczył oszklone okna w blokach. Budowlańcy wzięli się na sposób i aby wykonać niewykonalne plany, wstawiali w betonowe szkielety całe okna, co z daleka sprawiało wrażenie gotowych mieszkań. Tym sposobem to, co było w sprawozdaniu zgadzało się tym, co instancja oczami swego resortowego sekretarza policzyła na budowach. No i grało jak cholera.

Aby zwiększyć potencjał wykonawczy, władza wpadła na inny, genialny pomysł. Zaproponowała, aby w strukturze KGHM utworzyć Przedsiębiorstwo Budownictwa Mieszkaniowego. Pomysł zrodził się ponoć w głowie „pierwszego”, a sekretarz Jeż zaprosił mnie na kawę, przekonując, że należy go w prasie poprzeć i on liczy, że ja to zrobię. Nie zrobiłem. Przerobiłem pomysł na miazgę, a numer „Konkretów” z moim artykułem, który poszedł z pierwszej strony, spowodował, że zwołana na ten dzień, w siedzibie KGHM, Egzekutywa KW PZPR w tej sprawie, zakończyła się klapą. Pomysł padł.

Jednak niektóre, „cenne inicjatywy” towarzyszy z województwa kończyły się rezultatem pozytywnym. Kiedy w KW postanowiono o wzmożeniu tempa rozwoju nowoczesnego systemu telekomunikacji, to w Lubinie powstała pierwsza w województwie (a może i w kraju) cyfrowa centrala telefoniczna, umożliwiająca tonowe wybieranie numerów (przyciski zamiast tarcz w telefonach), działająca częściowo na łączach radiowych wysokiej częstotliwości. Ale to był wspólny sukces łącznościowców z KGHM i Urzędu Telekomunikacji w Lubinie, odniesiony dzięki suwerennie podjętej decyzji gospodarczej. Kombinatowi zależało na usprawnianiu systemu łączności, i to on wyłożył dewizy na cyfrową technologię. I tak to było naprawdę.

Innych spektakularnych sukcesów, które byłyby pomnikami władzy w „bohaterskim” województwie legnickim, jakoś nie pamiętam. W latach 70 pomnikiem władzy w Polsce, a osobiście I sekretarza Edwarda Gierka, była Huta Katowice. Pochłaniała gigantyczne koszty, a korzyści były co najmniej iluzoryczne. Była jednak pomnikiem ówczesnej władzy, tak jak przekop Mierzei Wiślanej, czy Centralny Port Komunikacyjny, które są pomnikami władzy kaczystowskiej. Co, jak widać, jest przykładem, że – nie tylko w socjalizmie – nic nie jest w stanie przekonać jedynowładców, że pomniki ich „geniuszu” muszą mieć jednak jakieś ekonomiczne i społeczne uzasadnienie.

Pierwszy” KW PZPR w Legnicy, zapragnął mieć swój pomnik w utopijnym programie „Miedź 500”, który zobowiązywał kierownictwo KGHM do osiągnięcia produkcji miedzi na poziomie 500 tys. ton rocznie. Niektórym towarzyszom marzyła się nawet „Miedź 1000”. Pomnik szczęśliwie nie powstał, bo zwyciężył zdrowy rozsądek decydentów kombinackich, którzy doskonale wiedzieli, że są to zamierzenia nierealne.

Chyba jedynym realnym pomnikiem ówczesnej politycznej władzy, którego „matką” była towarzyszka Maria Kustasz z KW, jest funkcjonujący do dziś Teatr im. Modrzejewskiej. Czy był to „Miś” na miarę tamtych czasów? Legnica liczyła wówczas nieco ponad 100 tys. mieszkańców, dziś jest ich niewiele ponad 80 tysięcy. A Jacek Głomb, dyrektor i ponoć utalentowany reżyser, tylko dzięki osobistej determinacji i niezwykłej konsekwencji trzyma ten przybytek przy życiu. Placówka żyje dzięki permanentnej budżetowej kroplówce i rokrocznie toczy z Urzędem Marszałkowskim we Wrocławiu, heroiczne boje o dotacje. Powiem prawdę: Osobiście, nigdy w legnickim teatrze nie byłem. Wolę Teatr w Lubinie. Scena funkcjonuje od lat w Centrum Kultury „Muza”, wystawia doskonały repertuar w wykonaniu znakomitych artystów teatrów wrocławskich.

Małgorzata Życzkowska-Czesak, dyrektor artystyczna Teatru w Lubinie zapowiedziała właśnie, że w ramach „XV jubileuszowej Jesieni Teatralnej”, która potrwa od września do grudnia, zaplanowano dziewięć spektakli i siedem koncertów. Na deskach lubińskiego teatru wystąpią takie gwiazdy jak Anna Śleszyńska, Krystyna Janda, Kinga Preis, Maria Pakulnis, Jan Peszek, Michał Janicki, Piotr Gąsowski oraz wielu innych wybitnych aktorów. Wieczór inauguracyjny – 30 września, rozpocznie Teatr „Bagatela”, spektaklem „Policja. Noc zatracenia”. Gabriela Donczew, specjalistka ds. teatru w CK Muza, zapowiada wznowienie działalności „teatralnego biura podróży”, które odwiedzi teatry w Krakowie i Katowicach. A skoro o CK Muza mowa, to warto odnotować, że 27 sierpnia w Muzycznej Altanie Parku Piłsudskiego, przylegającym do placówki, zagra zespół Brass Federacja, nawiązujący do tradycji nowoorleańskich brassbandów. A to koncert jeden z wielu.

22 lipca 2023 roku portal „Tulegnica.pl” doniósł, że „Prawie 209 milionów złotych zapłaci miasto Lubin bydgoskiemu Alstalowi za wybudowanie wielkiego aquaparku z mnóstwem atrakcji. Aquapark powstaje jako Dolnośląskie Centrum Rehabilitacji, Rekreacji i Sportu oraz Odnowy Biologicznej dla Seniorów i Osób Niepełnosprawnych oraz Aktywnych Fizycznie Mieszkańców Zagłębia Miedziowego. Wszystko pod dachem, dostępne przez 12 miesięcy w roku. Zaplanowano liczne zjeżdżalnie. Częścią kompleksu będzie strefa odnowy biologicznej SPA i wellness z saunami fińskimi, parowymi, błotną, kamienną, grotą lodową, strefą schładzania oraz wypoczynku i łąką solarną. Na zewnątrz powstaną zewnętrzna strefa saun, basen zewnętrzny dostępny bezpośrednio z hali basenowej poprzez śluzę, staw kąpielowy oraz zewnętrzny plac zabaw dla dzieci. Obiekt został tak zaprojektowany, aby „zasysał” klientów z miejscowości położonych nawet 50-60 kilometrów od Lubina.

Portal zauważa, że prezydent Lubina Robert Raczyński chciał realizować tę inwestycję wspólnie z innymi samorządami z Zagłębia Miedziowego w zamian za ulgi w cenach biletów wstępu. Większość gmin zignorowała jednak tę propozycję, a w tym władze Legnicy.

Pod informacją zaroiło się od wpisów wściekłych internautów, najpewniej mieszkańców Legnicy. Przypominają, że Lubin posiada wiele znakomitych obiektów sportowo-rekreacyjnych, o jakich mogą tylko pomarzyć mieszkańcy innych miast, nie tylko w Zagłębiu Miedziowym. Chwalą nowoczesny i niezwykle funkcjonalny kompleks basenowy RCS w Lubinie, do którego wolą jechać ponad 20 kilometrów, bo legnicki Letni Park Wodny AquaFun, to przy nim wiocha i siermięga.

Ot, i vox populi… Na tym pojedynczym przykładzie widać jak na dłoni, że motywowana politycznie decyzja Edwarda Gierka, która wyniosła Legnicę do rangi stolicy województwa, a Lubin zepchnęła na prowincjonalny margines, wcale stołeczności Legnicy nie przydała. I mimo, że oba miasta nadal różnią się liczbą mieszkańców (Lubin wciąż ma ich mniej) to poziomem cywilizacyjnym Legnicę od Lubina dzieli przepaść. Ale to już temat na następną pogadankę.

Wersja oryginalna.

Janusz Dobrzański

Dziennikarz tygodników „Nowa Miedź”, „Polska Miedź” i „Konkrety” w latach 1974 – 1991.

Tekst publikujemy dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Dziennikarzy RP Oddziału Dolny Śląsk

.

Dolny Śląsk oczami dziennikarzy: Epizod pierwszy, czyli o tym jak Lubin przestał być legnicki

Dolny Śląsk oczami dziennikarzy: Epizod trzeci, czyli ruszaj w góry miły bracie

Inne z sekcji 

Nieco historii o jazzie nad Odrą

. W rozmowie z Izabellą Starzec rozmawia red. Bogusław Klimsa, dziennikarz telewizyjny, dokumentalista i muzyk Izabella Starzec: Przed laty podjął się pan udokumentowania historii Jazzu nad Odrą od jego pierwszej edycji w 1964 roku i tak powstała wspólna z śp. Wojciechem Siwkiem publikacja, która opisała 50 lat tej imprezy. Jak wyglądała praca nad książką? – […]

Z podróży Zeppelina nad Atlantykiem

. „Goniec Wielkopolski” nr 241 z 18 października 1928 roku. Z podróży Zeppelina nad Atlantykiem Do stałej komunikacji transatlantyckiej potrzebny jest większy sterowiec.    Nowy York,  17.10. Sterowiec hr. Zeppelin został dopiero dziś o godzinie 3-ciej ( czas amerykański ) wprowadzono do hangaru na lotnisku w Lakehurst. Po wylądowania załogi sterowca, zwróciło się przeszło pięćdziesięciu […]