Longin Wojciechowski
Prezentujemy wspomnienia wrocławskiego dziennikarza red. Longina Wojciechowskiego ( 1926-2011 ), który w roku 1945, jako dziewiętnastoletni młody człowiek, wracając z robót przymusowych w Niemczech znalazł się w Berlinie.
Redakcja
[…] Szliśmy teraz już uliczkami o gęstej zabudowie. Coraz więcej było dużych solidnych gmachów i osiedli mieszkaniowych, przypominających niemieckie bloki koszarowe. Wiele z tych budynków zarośniętych było od dołu do najwyższych pięter nieznana nam dziką winoroślą, czy też innym pnączem. Rozglądaliśmy się uważnie co by tu, z tego gniazda hitlerowskiego faszyzmu zakosić na pamiątkę. Przydałby się jakiś mały szaberek.
Było to jednak tylko takie pobożne życzenie. Chociaż, trafiła się raz okazja poplądrowania. Przy ulicy, którą szliśmy, nieco w głębi w jakimś małym lasku, stało kilka baraków. Kręcili się tam jacyś ludzie wynosząc różne przedmioty i zawiniątka. Zajrzeliśmy tam i my z ciekawości. Okazało się, że ludziska włamali się do baraków zajmowanych do niedawna przez jakąś formacje S.A. Było tam pełno różnych połamanych i niekompletnych żelaznych łóżek, ale za to z dobrymi materacami, jakiś sprzętów, i sortów mundurowych – koszul, brunatnych i zielonych spodni, butów zapinanych z boku na klamry, czapek i innych ciuchów. Nasze panie poczuły się w żywiole, wiele z tych łachów uznały za przydatne. Ja zapakowałem do plecaka, kilka dobrych koszul, założyłem na siebie znaleziony tam dość porządny i zgrabny gabardynowy mundurek ( chyba belgijski ), no i wymieniłem swoje mocno sfatygowane buty na dobre żołnierskie saperki. Przypominałem teraz jakiegoś wracającego z niewoli wojaka. Była to jedyna okazja dla nas, aby coś zdobyć dla siebie w Berlinie.
W tłumie berlińczyków, którzy też przybywali tu ze wszystkich stron, nikt na nas nie zwracał uwagi. Na ulicach mijaliśmy patrole złożone z żołnierzy radzieckich, byli dobrze ubrani, w nowe mundury i buty, czyści i trzeba przyznać, że prezentowali się nieźle. Zachowywali się też spokojnie i kulturalnie.
Mijane dotąd przez nas dzielnice i osiedla nie były zniszczone, spotykało się tu jedynie niewielkie ślady działań wojennych. Dopiero kiedy dochodziliśmy do Śródmieścia, mogliśmy zobaczyć to co niedawno oglądaliśmy w Warszawie. Wypalone i zrujnowane domy, pokryte gruzami ulice, tlące się jeszcze zgliszcza. Wszędzie niemal na każdym kroku widziało się ślady po pociskach, leje po bombach lotniczych, czuć było odurzający trupi zapach. […] Tysiące ludzi starszych już wiekiem, kobiet i dorastającej młodzieży, pracowało przy odgruzowywaniu. Podawano sobie cegły z rak do rąk układając je w równiutkie pryzmy. Kuto kilofami większe gruzowiska, wożono gruz taczkami i wagonikami po torach tramwajowych. Okazało się, że nie wszyscy robią to z miłości do swego miasta, z pobudek powiedzmy patriotycznych. Władze okupacyjne zarządziły bowiem, że kto nie pracuje to nie otrzyma kartek żywnościowych.
Komunikację miejską stanowiły jakieś półciężarówki, czy też inne niekiedy dość dziwaczne pojazdy, zastępujące czasowo autobusy, tramwaje i metro.
Na przystankach trzeba było czekać w kolejce, a jechało się na stojąco. […]
Trochę nam się w głowach poprzewracało od tej odzyskanej wreszcie wolności. Uważaliśmy się za lepszych od Niemców, którzy byli odpowiedzialni za wojnę i tyle zbrodni, czuliśmy się przedstawicielami narodu, który w końcu wyszedł z tej wojny zwycięsko. Nie honor więc było nam stać w kolejce z tymi pogardzanymi teraz Szwabami. Kiedy więc przyjechał samochód, to bez słowa zaczęliśmy przepychać się pomijając stojących Niemców, którzy powinni widzieć, że to my teraz mamy pierwszeństwo. Mieliśmy bowiem na czapkach biało – czerwone proporczyki. Nie protestowali, ale nie spodobało się to jakiemuś radzieckiemu lejtnantowi, który był przypadkowym świadkiem tej scenki. Grzecznie, ale stanowczo poprosił nas na stronę, no i zaczęła się gadka o wyzwoleńczej misji Armii Czerwonej, a poszanowaniu ludzkiej godności, a tym, że teraz nie można zachowywać się tak, jak to oni czynili podczas okupacji, że powinniśmy dawać dobry przykład, zachować takt i kulturę wobec pokonanych. Nie wszyscy z nich byli przecież zbrodniarzami. Słuchaliśmy tego, jak uczniacy przyłapani na jakiejś rozróbie, trochę było nam głupio, ale nie czuliśmy się przekonani. Poszliśmy na następny przystanek, gdyż wstyd nam było i głupio przed Niemcami, którzy mogli mieć z tego incydentu satysfakcję.
Nad brzegiem jakiegoś kanału o zabetonowanych brzegach ujrzeliśmy grupę umundurowanych Niemców przy pracy, byli to chyba jacyś oficerowie SS i dygnitarze partyjni, gestapowcy i inne tego rodzaju bandziory, gdyż mieli na sobie czarne lub tabaczkowe mundury. Wielu z nich było dobrze odżywionych, z dużą nadwagą, nienawykli do pracy fizycznej. Część z nich pozdejmowała mundury, niektórzy nawet koszule, bo upał był cholerny. Długimi bosakami wyciągali z wody trupy żołnierzy, cywilów, kobiet i dzieci układając je na brzegu i przysypywali wapnem. Odór rozchodzący się, od rozkładających się ciał, był okropny i nawet pilnujący ich radzieccy żołnierze nie zbliżali się do pracujących. Nie mieliśmy współczucia dla tej bandy faszystowskich zbrodniarzy, ani dla tych którzy zginęli w kanale. Może teraz coś zrozumieją?
W pewnym miejscu, niemal na środku ulicy, musieliśmy omijać ogromny krater; powstał on zapewne po wysadzeniu w powietrze jakiegoś podziemnego schronu, może stacji metra, bo jego głębokość wynosiła co najmniej kilkanaście metrów, a średnica kilkaset.. Tego ubytku w przelotowej i ważnej ulicy, nie można było zasypać, więc radzieccy saperzy budowali nad wyrwą drewniany most.
W jakimś zacisznym zaułku, gdzie przysiedliśmy, żeby wypocząć, stało kilka radzieckich czołgów. Przyglądała się im gromadka dzieciaków i jacyś staruszkowie. Umorusani czołgiści popijali coś z butelek, gawędzili głośno, śmiali się, a siedzący na pancerzu pyzaty chłopak, wygrywał na harmoszce jakieś skoczne rosyjskie melodie. […]
Doszliśmy do placu, z którego, jak promienie słoneczne wychodziło wiele ulic. Plac miał ,kształt koła, zabudowany był dużymi gmachami, z których wiele było bardzo poważnie uszkodzonych, wypalonych i opuszczonych przez ich użytkowników. Sklepy były pozamykane i zabarykadowane. Wszędzie widać było jeszcze ślady niedawnych walk. Tu i ówdzie mijaliśmy grupki ludzi: Niemców i cudzoziemców powracających z robót, czasem mijały nas jakieś patrole radzieckie. Dowiedzieliśmy się, że jest to Alekxanderplatz, i że jesteśmy już w centrum Berlina.
Tam też spotkaliśmy kilku młodych chłopaków – Polaków. Przysiedliśmy z nimi na krawędzi jakiejś fontanny; ktoś z pobliskiego budynku przytaszczył skrzynkę piwa, wypatrzyli bowiem zapas tego trunku w piwnicy jakiegoś wypalonego budynku. Sięgnęliśmy po butelki, bo upał dokuczał wszystkim; ciepłe i niesmaczne jednak było to niemieckie piwsko, ale nie było nic innego do picia.
Rozmawialiśmy z poznanymi chłopakami, wrócili z Zachodu, gdzieś znad Menu do Polski; rozejrzeli się nie odnaleźli ani domów, ani swoich rodzin i teraz wracają znowu do Niemiec. Tam na Zachodzie jest inne życie – mówili – granica nie jest jeszcze szczelna. Maja dobre wiadomości, gdzie można łatwo się przemknąć; Ruski za pół litra przymknie oko, a i ci po drugiej stronie granicy nie są też tacy drobiazgowi. Teraz w Polsce naprawdę nie ma czego szukać, bieda, zgliszcza i bałagan. […]
Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, to wyfrunąć przez otwarte okno w daleki i nieznany świat – Niemcy, Francja, Anglia, Włochy, a może Ameryka i Afryka… Mam dwie butelki bimbru własnej roboty, schowanego na czarna godzinę, stały się więc przepustka do dalekich krajów. Co tu mówić perspektywa podróży z nowo poznanymi była nęcąca.
[…] Na nocleg zamelinowaliśmy się w jakimś wypalonym lecz uprzątniętym już z gruzu garażu, czy też sklepiku. Były tam same ściany, bez dachu; był tam też duży barłóg z różnych starych materaców i koców. Zaproponował nam ten „lokal” jakiś stary Niemiec, gawędziarz i pracuś. Gotował wodę na kawę, przygotował nam spanie i gawędził bez przerwy opowiadał i wyjaśniał; taki marudny lecz bardzo kulturalny i poczciwy pan. Spał obok nas ponieważ nie miał już ani domu, ani rodziny i czekał, że może ktoś z jego rodziny przeżył, jeśli tak, to zapewne tu przybędzie.
Nazajutrz z samego rana zaczęliśmy zastanawiać się jak wydostać się z tego miasta. Mieliśmy już dość widoku tych zgliszcz, tej biedy i ludzkich nieszczęść. Niebezpiecznie było też tu chodzić po ulicach w mieście pełno było niewybuchów, kręciło się też tu wielu podejrzanych ludzi; nie było tez co jeść i pić. Przypomniałem sobie z jakiejś szkolnej czytanki, ze do Polski odchodziły z Berlina pociągi z Dworca Śląskiego, a więc pytaliśmy o Schlesienbahnhof ; doszliśmy tam po kilku godzinach błądzenia po mieście.
Kończyła się nasza wędrówka, byliśmy przez dwa dni w Berlinie, pokonanym, zniszczonym. Trzeba przyznać, że patrzyliśmy na te gruzy hitlerowskiej stolicy nie bez pewnej satysfakcji.
.
2.05.2020.
.
Opowieści Grzegorza Wojciechowskiego: Wielka ucieczka z Festung Breslau
Żołnierze wyklęci czy przeklęci cz. I.
Decyzja katyńska z 5 marca 1940 roku
SPOŁECZNE OBLICZE POWSTANIA [ WARSZAWSKIEGO ]
POWSTANIE WARSZAWSKIE
Bohater getta – kawaler Virtuti Militari