.
Jan Chudy
.
Przed zaduszkowy czas niewątpliwie sprzyja refleksjom egzystencjalnym . Zygmunt Freud w „ Aktualne uwagi o wojnie i śmierci „ z 1915 r. pisał : … śmierć jest nieuniknionym kresem wszelkiego życia , że każdy z nas winien jest naturze śmierć , i powinien być przygotowany na zapłacenie tego rachunku , jednym słowem : że śmierć jest czymś naturalnym , bezsprzecznym i nieuniknionym . Tak naprawdę jednak zwykliśmy się zachowywać w taki sposób , jak gdyby było inaczej . Bezsprzecznie przejawialiśmy tendencję do tego , by usuwać śmierć z pola widzenia , eliminować ją z życia. Próbowaliśmy zabić śmierć milczeniem . [ … ] W gruncie rzeczy nikt nie wierzy we własną śmierć , czy – co wychodzi na jedno – w nieświadomości każdy z nas jest przekonany o własnej nieśmiertelności . „
Przedstawiany dziś autor , Meksykańczyk – Octavio Paz – był jednym z najwybitniejszych latynoamerykańskich poetów i eseistów . Żył w latach 1914 – 1998 . W czasach wojny domowej przebywał w Hiszpanii , redagował pisma literackie , wykładał na uniwersytetach w USA i Europie . Pracował też jako dyplomata , porzucając tę służbę w 1968 r. na znak protestu wobec wydarzeń na Placu Trzech Kultur w Meksyku ( masakra studenckiej manifestacji ) . Laureat wielu ważnych nagród – m.in. Nagroda Miguela de Cervantesa ( 1981 ) , Nagroda Alexisa de Tocquevilla ( 1988 ) , Nagroda Nobla ( 1990 ) . W twórczości Paza widoczny jest olbrzymi wpływ rodzimych tradycji , francuskiego surrealizmu jak też dalekowschodnich kultur i religii . Oddzielnym , nader widocznym ,wątkiem w wierszu i wartym całkiem oddzielnego podjęcia jest bardzo specyficzna meksykańska tradycja zapraszania zmarłych na swoistą fiestę , uśmiechania się śmierci w twarz i udawaniu że śmierć uśmiecha się do nich .
tłumaczyła Krystyna Rodowska
OCTAVIO PAZ
Elegia przerywana
Dzisiaj wspominam zmarłych z mojej rodziny .
Pierwszego nieboszczyka niełatwo zapomnieć ,
chociażby umarł nagle , tak niespodziewanie ,
że nie dostąpił łoża ni świętych olejów .
Słyszę , jak jego laska zastyga na stopniu ,
jak cielesność podpiera się westchnieniem ,
już drzwi się otwierają i nieboszczyk wchodzi .
Między drzwiami a śmiercią jest przestrzeń niewielka ,
zaledwie starczy czasu , by usiąść przy stole ,
podnieść wzrok , spojrzeć na zegarek
i upewnić się : jest kwadrans po ósmej .
Dzisiaj wspominam zmarłych z mojej rodziny .
Tę kobietę , co konała noc po nocy ,
jej agonia była długim pożegnaniem ,
pociągiem , co wciąż nie mógł odejść .
Zachłanność jej warg uwieszona u niteczki westchnienia ,
jej oczy nie domknięte , co wciąż dają znaki
i błądzą od lampy do moich oczu ,
i jej uparte spojrzenie czepia się cudzego
światełka , co dusząc się w uścisku ucieka ,
by z drugiego brzegu patrzeć jak się pogrąża
ciało i zatraca dusza , gdy nie ma innych
czuwających źrenic .
Czyżby to jej spojrzenie wciągało mnie w śmierć ?
A może umieramy tylko z tej przyczyny ,
że nikt nie chce umierać razem z nami , nikt
nie chce nam do końca patrzeć w oczy .
Dzisiaj wspominam zmarłych z mojej rodziny .
Także tego , co wyszedł na kilka godzin
i nie wiadomo w jakiej ciszy ugrzązł .
Urywają się wieczorne pogwarki przy stole ,
bezbarwna chwila zapada się w pustkę ,
jakieś zdanie bez końca rozpina się w ciszy
gęstej jak pajęczyna ,
odsłania się korytarz dla wracającego ,
już słychać jego kroki , podchodzi , zastyga …
Ktoś spośród nas wybiega
i starannie zamyka drzwi .
Lecz on tam , z drugiej strony trwa i wciąż się wprasza .
Czai się w każdej próżni , w chwili zamyślenia ,
przemyka wśród ziewania , oddycha tuż obok .
Choć drzwi na klucz zamknięte , on naciska klamkę .
Dzisiaj wspominam zmarłych z mojej rodziny .
Rysy we mnie zapadłe i twarze bez oczu
albo oczy bez twarzy , z wydartym spojrzeniem .
Czy szukam w nich zagadki własnego istnienia ?
Boga krwi , który moją krew burzy ?
Boga żółci , co mnie żywcem pożera ?
W lustrze ich milczeń widzę moje życie ,
w moim życiu ich śmierć się przedłuża ,
jestem ostatnim błędem ze wszystkich ich błędów .
Dzisiaj wspominam zmarłych z mojej rodziny .
Ich myśli rozproszone , uczynki w rozsypce ,
ich imiona na wiatr ( luki , zrównanie z ziemią ,
leje , przy których upiera się pamięć ) ,
zagubiony kalendarz spotkań ,
i ja , ich mdły przedrzeźniacz , zamieszkały
zawsze przez tego drugiego , który też jest mną .
Gniew , pożądliwość skryta pod maskami , żmija
zagrzebana w ziemi , powolność erozji ,
oczekiwanie , strach , uczynki człowieka
zobaczone od wewnątrz : oni mnie obsiedli ,
chcą , abym dał im chleba , owocu lub ciała ,
żądają wody , której im nie dałem .
Lecz wody nie ma , wszystko tutaj wyschło ,
chleb nie smakuje , a owoc jest gorzki ,
miłość przeżuta i wytresowana ,
w klatkach o niewidzialnych prętach
szympans się masturbuje , a suka jest panią .
To , co pochłaniasz , ciebie zżera ,
ofiara twoja jest także twym katem .
Rośnie stos dni umarłych i pomiętych gazet ,
przelewają się nie dopite noce ,
i o świcie znów powieki zapuchnięte ,
znany gest rozluźnienia węzła u krawata ,
podczas gdy gasną światła na ulicach
– pozdrów słońce, pajączku , nie bądź nadąsany –
bardziej martwi niż żywi wchodzimy do łóżka .
Kulistą pustynią jest świat .
Niebo szczelnie zamknięte , a w piekle – nikogo .
.
Chwila liryki. Odsłona dwudziesta pierwsza – Tadeusz Różewicz